Komedia o polskim wnuku Harpagona
OBRAZ PIJAWKI ssącej krew ze swej ofiary - to na pewno nic zabawnego. Żeby z tego motywu zrobić komedię, trzeba żeby ta "ofiara'' tryskała beztroskim humorem, zaś pasożyt gorzał ku niej uczuciem najczulszej troski. Tak właśnie jest w "Dożywociu" Fredry. Jest więcej. Komediopisarz fantastyczną woltą doprowadza do sytuacji kiedy pasożyt z uczuciem ulgi rozstaje się ze swym "krwiodawcą". Oto istota komizmu utajonego już w samym szkielecie konstrukcji. Nie trzeba przypominać, że to zaledwie pierwsza, zrazu niewidoczna cecha tego arcydzieła polskiej sztuki komediowej. By je wszystkie pokazać, trzeba by napisać sporą rozprawę.
"Dożywocie" jest komedią przedziwną, Fredrze nie wystarczył tu sam wątek czysto komediowy. Pisarz nie zawahał się rozbić swej komedii wcale nie komicznym - niemal przeciwnie! - tematem Orgona i wręcz tragicznym motywem małżeństwa jego córki z Łatką. Któż bowiem zaprzeczy, że świadomość Rózi, iż jest sprzedana odrażającemu lichwiarzcwi, to poczucie o gorzkim smaku tragedii? Tak więc sztuka Fredry opalizuje nieustannie kontrastowymi barwami uczuć podpatrzonych wprost z żywego życia, u ludzi pełnych bujnego charakteru i cech indywidualnych.
W tej pozornie prostej komedii jest wiele wcale niełatwych spraw. Jak rozumieć Orgona i Rózię? Jak traktować wzniosłe, romantyczne tyrady Birbanckiego? Czy to romantyczne małpiarstwo, poza i załganie, czy może istotnie spod skorupy cynizmu i próżności przebija się czasem poryw szlachetniejszy? A sam Łatka? Czy ma on jak Molierowski Harpagon budzić grozę swoja podłą, ale potężną namiętnością, czy też ma być tylko drobnym padalcem, śmiesznym i odrażającym? Lub może ma on pozostawiać u widza pomieszane uczucia śmiechu i litości, boć i on przecież cierpi?
Biada więc reżyserowi i aktorem, którzy nie zgłębią do końca, nie zinterpretują tej niby to jednoznacznie komicznej sztuki Fredry. Każda pomyłka w interpretacji odbija się natychmiast na stylu gry, na intonacji wypowiadanych wierszy, nawet na charakteryzacji.
Jak to jest w Teatrze Kameralnym? Jest bardzo wesoło. Ale przede wszystkim zespołowi aktorskiemu i reżyserowi Stanisławowi Igarowi należy się słowo uznania za śmiałość porwania się na tę bardzo trudną, ale i bardzo wdzięczną sztukę Fredry. Niektóre sceny tego przedstawienia uznać można za doskonałe, nie ma natomiast rzeczy zdecydowanie złych. Przedstawienie nie jest odkrywcze, ale przez cały czas pozostaje na poziomie solidności. To, co uważam za sprawy dyskusyjne, dotyczy dość wątpliwej gdzie niegdzie interpretacji tekstu Fredrowskiego i mało ostrego wyczucia istotnej problematyki "Dożywocia". Część ich wykaże sama dyskusja ujęcia głównych ról. W Teatrze Kameralnym doskonale wykorzystano większość możliwości leżących na samej powierzchni tekstu. Jest ich dość, by przedstawieniu zapewnić żywość, a widzom dobrą zabawę. Ale utrzymanie się tylko na powierzchni, bez zgruntowania "zdradliwych miejsc" tej komedii sprawiło, że mimo przeważnie dobrej gry, głębsza problematyka sztuki i stosunek widza do postaci scenicznych rysuje się niezbyt ostro i jest nieraz dwuznaczny.
Najpierw Łatka. Gdyby Pieracki stuszował trochę skłonność do efektów farsowych, gdyby zrezygnował z rzadkich zresztą u niego chwytów zewnętrznych (np. przesadne mruganie bez widocznej potrzeby), można by powiedzieć, że jego Łatka jest bardzo dobry. Pierackiemu należy się uznanie, ale trzeba także powiedzieć, że Łatka w jego interpretacji pozostaje figurą bardzo niewyraźną. Na postawione uprzednio pytania o koncepcję tej roli nie umiałbym odpowiedzieć na podstawie przedstawienia w Teatrze Kameralnym. Moim zdaniem Łatka powinien być zagrany bardziej zdecydowanie jako postać negatywna (co przecież nie wyklucza, że pozostałby śmieszny). Wszystkie jego cechy ludzkie powinny być w ostrzejszy niż to widzieliśmy sposób wyprowadzone z podstawowej jego nikczemnej namiętności - ze skąpstwa. I powierzchowność jego powinna być w związku z tym bardziej lisia i plugawa, przez co ostrzej zarysowałby się kontrast między nim a Rózią.
Jeszcze bardziej dwuznaczny jest Orgon. Dziwna rzecz. Gra Dewoyny budzi gorące uznanie, jest przemyślana w szczegółach i ścisła w realizacji. Ale kimże właściwie jest Orgon? Jest w istocie tyranem, jest rajfurem własnej córki, bo przecież plan oddania jej Łatce to zwyczajna prostytucja, tyle że "uświęcona" sakramentem. Ale z drugiej strony Orgon nie jest złym człowiekiem. Córkę kocha i nie przez chciwość decyduje się oddać ją Łatce. Jego postępowanie powodowane jest ostrym przymusem ekonomicznym i z chwilą, gdy ten przymus przestaje działać, Orgon spełnia życzenie Rózi. Orgon to mały, nawpół schłopiały szlachetka, który w intencji Fredry ma stać się żywym protestem przeciw "światu" zbyt już ciężkiemu dla szlachty. To Fredro. Ale czy tak trzeba patrzeć na Orgona dzisiaj? Myślę, że nie. Orgon należy do tej części społeczeństwa, której legła na karku żelazna dłoń burżuazji, która musi popadać w coraz drastyczniejszą niewolę pieniądza i nowych wilczych praw epoki kapitalizmu.
Wydaje się więc, że kluczem do zrozumienia postaci Orgona są nie konserwatywne poglądy i intencje Fredry, lecz przenikliwe słowa Manifestu Komunistycznego, gdzie mowa o potwornych skutkach władzy kapitału nie tylko dla proletariatu, ale i dla innych klas, także dla spauperyzowanej szlachty oraz dla wszelkich tradycyjnych, uświęconych wartości jak miłość i rodzina. Fredro wypatrzył tę stronę swej współczesności ze zdumiewającą, balzakcowską przenikliwością, i gdy już zdecydował się wprowadzić ten temat na scenę, musiał przechylić sztukę w kierunku dramatu, a w wypadku Rózi jeszcze dalej. Sądzę więc, że rola Orgona mogła być poprowadzona zdecydowanie dramatycznie, a on sam mógł stać się uogólnieniem wszystkich dławionych wówczas brutalną władzą pieniądza. Orgon nie chce się z nią zgodzić, ale jest słaby i jej ulega; buntuje się, ale jego bunt to zaledwie bezsilne, tragikomiczne gesty; ma poczucie wartości uczuć ludzkich, ale je sprzedaje "dla kawałka chleba". Sądzę, że nie trzeba żywić obaw, iż sztuka raz pchnięta w kierunku dramatu straciłaby charakter komedii. Cóż innego czynił Molier? Wiadomo, że arcydzieła Moliera obfitują w wielkie spięcia dramatyczne, nie przestając być komediami.
Tak wyobrażam sobie rolę Orgona. I Rózię. (Widziałem w tej roli tylko Barbarę Pijarowską). Rózia to jedna z najsympatyczniejszych kobiet w komediach Fredry. Takie też wrażenie sprawia Barbara Pijarowska. Gra dobrze, ale gra za mało, nie wydobywa wszystkich możliwości gry, ukrytych pod powierzchnią tekstu, Rózia nie musi być koniecznie cielątkowatą trusią. Może zagrać kobietę głęboko przeżywającą swój dramat życiowy. A na uśmiech czas dopiero w ostatniej scenie.
Twardosza znakomicie interpretuje Jerzy Adamczak. Trafny jest każdy jego najdrobniejszy gest, ma oschłość groźnego owada i metaliczny, zgrzytliwy głos, a przy tym najlepiej pomyślaną twarz, sylwetkę i strój.
Gorzej z Birbanckim. Podstawowy zarzut dwuznaczności i braku ostrości rysunku i tu jest aktualny. Wyobrażałem sobie Birbanckiego jako sympatycznego lekkoducha, trochę zepsutego, zmiennego, bawiącego się zawsze i wszystkim. W Teatrze Kamerałnym pojęto Birbanckiego jako dość antypatycznego lowelasa, umysł złośliwy i cyniczny, zbudzonego i skłonnego do błazeństwa. U grającego tę rolę Michalskiego razi nadmiar pustego gestu, poza i grandilokwencja starego lwa salonowego. Niewłaściwa, jak sądzę, interpretacja najbardziej zaciążyła na tej roli, a błędy aktora unicestwiły wiele świetnych efektów komicznych. Podobne zarzuty odnoszą się także do wykonania roli Filipa (Michalak). Aktor ten nadużywa banalnych zagrań, nie szuka nowych środków aktorskiej charakterystyki. Obsada dalszych ról trafna, a robota aktorska na dobrym poziomie.
Mimo pewnych zarzutów trzeba mocno podkreślić, że ogólne wrażenie wyniesione z przedstawienia pozostaje dobre. Zespół Teatru Kameralnego i debiutujący reżyser dali publiczności wrocławskiej dwie godziny prawdziwej, inteligentnej rozrywki. Publiczność nareszcie bawi się w teatrze przednio, śmieje się i klaszcze. Także zoil tym razem ma powody, by się pośmiać.