Ciut horror - więcej bajka...
DOCZEKALIŚMY się w minioną sobotę od dawna i szumnie zapowiadanej premiery tragedii Johanna Wolfganga von Goethe - "Faust". Niezrównanego traktatu o odpowiedzialności, miłości i zuchwałości człowieka w chęci przekroczenia boskiego porządku. Czy cokolwiek z tego znalazło się w przedstawieniu Ryszarda Majora?
Niewątpliwie odwagą jest sięgnięcie po tak znaczący tekst w dobie komercjalizacji teatru z jednej, a mody na teatr współczesny, ostry, dosadny - z drugiej strony. Jednakże na tym optymizm szczecińskiego przedsięwzięcia się powoli wyczerpuje. Ni diabelskiego ognią ni anielskiej poświaty, ani nawet wielkich emocji nie było w tej premierze. Mimo iż po scenie chodziły dosłownie poprzebierane anioły, były czarownice na miotłach (!) i odwrócony krzyż - symbol satanizmu. A przecież chciałoby się "Fausta" wpisującego się we współczesną wrażliwość czy choćby teatr wykraczający poza estetykę "sceny lektur". Gdybyż jeszcze można było docenić stronę wizualną jako wartość samą w sobie. Gdybyż Jan Banucha (dekoracje i kostiumy) wspólnie z Ryszardem Majorem starali się wykreować jakąś przestrzeń psychologiczną czy nawet mistyczną... Ale były w tym spektaklu, niestety, istotnie (tak jak napisano w programie) tylko dekoracje czasami bytujące na scenie, ot tak - jakby realizatorzy nie doceniali podstawowej siły teatru tkwiącej w synkretyzmie sztuk, a nawet w swego rodzaju przecież operowości "Fausta". A propos: było w przedstawieniu dużo muzyki Adama Opatowicza. Abstrahując od jej wartości - było jej w spektaklu, według mnie, za dużo. Niektórzy widzowie w przerwie mówili o chórach jak z antycznej tragedii. Patetycznej siły antycznego chóru w tej muzyce się nie doszukałem, a i niektóre pomysły sceniczne (jak ten z realistycznie pokazaną wiedźmą) przypominały raczej bajkę o "Jasiu i Małgosi"...
Mówi się, że w niedobrym przedstawieniu nie może być dobrych ról. A jednak nie sposób nie dostrzec precyzyjnie zbudowanej roli Jacka Polaczka (Mefistofeles), nierównej, ale obiecującej kreacji Macieja Tomaszewskiego (Faust), a może nade wszystko - Doroty Chrulskiej, której Małgorzatę ogląda się z zainteresowaniem i napięciem.
Szkoda jednak iż miast przejmującej tragedii otrzymaliśmy "sztuczki diabelskie'' raczej rodem ze starego (i średniego) horroru niż dotykającego widza teatru. Szkoda.