Artykuły

Więcej bzdur niż nut w partyturze

"Rigoletto" w reż. Marianne Berglöf w Teatrze Wielkim w Łodzi. Oglądał Michał Lenarciński z Dziennika Łódzkiego.

"Rigoletto" to opera, która w Teatrze Wielkim w Łodzi wywołała wiele emocji. Spektakl powstał w koprodukcji z holenderską agencją, zaproszoną do współpracy przez Marcina Krzyżanowskiego, byłego dyrektora teatru. Wątpliwości co do zasadności tej realizacji doprowadziły Grażynę Wasilewską, ostatnią dyrektor naczelną TW, do zwolnienia z funkcji. Ostatecznie miesiąc temu odbyła się premiera w Holandii, w sobotę [29 maja] i w niedzielę [30 maja] w Łodzi. Stało się ewidentne, że ten,,Rigoletto" nie zasłużył na sławę, jaką cieszył się przez ostatnie dziesięć miesięcy. Pokazano inscenizacyjny chłam, kipiący od idiotyzmów, niekonsekwencji i paskudztwa.

Na scenie znalazło się więcej bzdur niż jest nut w partyturze, dlatego nie sposób wymienić wszystkie. Te najpoważniejsze to między innymi przeniesienie akcji do czasów współczesnych, przy jednoczesnym zachowaniu atrybutów demaskujących sztuczność zabiegu.

Powstaje pytanie, po co inscenizator "odmładza" dzieło, skoro nie ma idei usprawiedliwiającej takie działanie? Tylko po to, by rozebrać artystów z historycznych kostiumów i odziać w sweterki z helanko i rozmaite wdzianka? Toż lepiej byłoby, gdyby scenograf zrobił sobie we własnym domu pokaz "mody" sam dla siebie. Ograniczona do kilku schematów wyobraźnia reżysera sprawiła, że przedstawienie co rusz ocierało się o groteskę, co przy manifestowanym uwielbieniu kiczu, doprowadziło do autoparodii.

Rozwiązłość i brak morale arystokracji, które opisywał Victor Hugo (libretto powstało na bazie jego powieści "Król się bawi"), realizatorom kojarzyło się jedynie z natrętną nimfomanią i seksualnym niewyżyciem. Zupełnie nie zauważono wewnętrznego konfliktu tytułowego bohatera, sprowadzając dualizm osobowości Rigoletta (Zenon Kowalski) do brukowej anegdoty. A już popisem intelektualnej impotencji - pozostając w ulokowanej między pasem a kolanami "poetyce" twórców - były pląsy Księcia (Krzysztof Bednarek) pośród gromady reprezentantek najstarszego zawodu świata, gdy śpiewał arię "Kobieta zmienną jest". Akurat te kobiety cechuje wyjątkowa konsekwencja...

Na miejscu holenderskiego agenta raczej ukryłbym informacje o entuzjastycznym przyjęciu inscenizacji w Holandii, bo to nie daje Holendrom najlepszego świadectwa o rozeznaniu we współczesnej sztuce. Chętnie natomiast zapoznałbym się z recenzjami niemieckimi albo włoskimi, ale raczej nie radziłbym liczyć na zaproszenia z tamtych stron.

Muzycznie przedstawienie przygotowane zostało starannie (dyrygował Tadeusz Kozlowski), choć trudno było pozbyć się wrażenia, że soliści nie czerpali przyjemności z występowania. Wykonawcy głównych partii nie ustrzegli się przed drobnymi błędami intonacyjnymi, a przyjętej przez znakomitą Joannę Woś koncepcji partii Gildy, niewprawne ucho mogło zarzucić brak blasku. Woś zachwycała pianami i pewnością pokonywania najwyższych dźwięków, ekspresję odsuwając na plan dalszy. Kto ceni subtelność i szlachetność śpiewu, był zadowolony. Zawiedli się ci, którzy liczyli na XIX-wieczną manierę "wykrzyczenia" dźwięków.

I jeszcze jedno: Rigoletto jest garbaty. Realizatorzy - tu przyznam im rację - słusznie zrezygnowali z "wyposażenia" bohatera w garb, bowiem ułomność całego spektaklu ostatecznie wyczerpała definicję kalectwa.

Kto chce obejrzeć znakomitą realizację "Rigoletta", powinien wybrać się do Opery Krakowskiej: tam na scenie staje się sztuka, w Łodzi nie udała się nawet sztuczka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji