Artykuły

Jesteście konformistami

- Każdy musi negocjować ze sobą, jaki jest poziom własnych kompromisów. Ile rzeczy robi się dla świętego spokoju, finansowej gratyfikacji, obrony stanowiska, pozycji, władzy - rozmowa z Joanną Krakowską w Gazecie Wyborczej - Dużym Formacie.

Joanna Krakowska: To nieporozumienie, że ze mną rozmawiacie. Violetta Szostak i Marcin Kącki: Dlaczego? - Wywiadów udzielają postawni mężczyźni o tubalnych głosach. Prowokuje pani. Podczas Festiwalu Okupacyjnego, który zaczyna się za tydzień w Teatrze Ósmego Dnia w Poznaniu, wygłosi pani wykład "Konformizm", w którym zamierza pani zdemolować wywiad z postawnym mężczyzną. - Nie wiem, czy "demolka" to właściwe słowo, ale zamierzam zanalizować wywiad z Michałem Merczyńskim, który pan, panie Marcinie, przeprowadził z nim w "Dużym Formacie" po sprawie ''Golgoty Picnic''. Zdanie po zdaniu.

Po co?

- By pokazać strategię, jaką oportuniści wszystkich czasów przyjmują dla usprawiedliwienia swoich decyzji. Sądziłam - bo jestem naiwna - że myślenie kategoriami oportunizmu umarło z PRL-em, ale okazuje się, że cieszy się wzięciem. Ten tekst uważam za najważniejszą rzecz, jaka zdarzyła się w kontekście odwołania spektaklu "Golgota Picnic". Wreszcie wszystko jest na piśmie, szokująco na wierzchu.

Zdanie po zdaniu, czyli...

- "To nie ja zdjąłem spektakl. To rzeczywistość, polityka, procesja wdarła się na mój festiwal i zagroziła życiu moich przyjaciół" - mówi Merczyński. To nie ja, to rzeczywistość.

Tak argumentowało wielu ludzi w poprzednim systemie, legitymizując własny w nim udział. To modelowa wypowiedź osoby, która broni strategii uległości.

Merczyński mówił: minister kultury przekonywała mnie, że odwołując spektakl, tworzę precedens dla innych szefów festiwali, kuratorów, dyrektorów teatru - "precedens uległości". A jednak to zrobił. Może naprawdę się bał? Czy taki strach może rozgrzeszyć z konformizmu?

- Ja nie zajmuję się rozgrzeszaniem i nie feruję wyroków moralnych. Nie chcę się posługiwać takim językiem, bo wtedy gubimy problem. Rozmawiajmy językiem politycznym, opisujmy mechanizmy. Jest w wywiadzie pytanie o karcący list, który Merczyński dostał od arcybiskupa Gądeckiego i na który odpisał. Czy dyrektor festiwalu teatralnego powinien dyskutować o programie z kościelnym hierarchą? Merczyński odpowiada: "A co miałem zrobić, zignorować list?". I w tym momencie możemy otworzyć debatę: czym jest państwo, jaka jest relacja Kościoła i instytucji kulturalnych, wobec kogo odpowiedzialny jest dyrektor festiwalu...

Merczyński mówi: "Musimy sobie odpowiedzieć na pytanie, jak przeciwdziałać nienawiści, którą zgotowała nam tamta strona". I że chciałby, aby odwołanie spektaklu stało się zaczynem do rozmowy.

- Ale w dyskusji wokół "Golgoty" został fałszywie zidentyfikowany przeciwnik. Stroną był Merczyński, a nie ludzie protestujący przeciwko spektaklowi. Bo ludzie mają prawo protestować. Nie mówię oczywiście o wzywaniu do przemocy. W wielu mediach piętnowano "ciemnogród", a mnie się wydaje, że nie tu był problem - tylko w decyzji o zdjęciu spektaklu. Merczyński okazał się mistrzem świata, bo zwekslował swoją odpowiedzialność - w mailu od organizatorów protestu przeciw zdjęciu "Golgoty" przeczytałam informację, że Malta jest "partnerem protestu" - zorganizował debatę, którą Jacek Żakowski opisał jako triumf demokracji. Dobrze, że się odbyła, ale mogła równie dobrze odbyć się po tym, gdy Rodrigo Garcia odegrałby swoje przedstawienie. On zresztą, mimo oburzenia, nie spakował walizki, nie zerwał festiwalu, którego był kuratorem. Inni artyści też nie odstąpili od udziału w festiwalu. Dla mnie to było zaskoczenie. Bo jeżeli zdejmują spektakl kolegi, to wydawało mi się, że mówimy wtedy: "W takim układzie my też nie gramy".

To, co ujawniło się przy tej okazji, jest ważne i dotyczy każdego z nas. Każdy musi negocjować ze sobą, jaki jest poziom własnych kompromisów. Ile rzeczy robi się dla świętego spokoju, finansowej gratyfikacji, obrony stanowiska, pozycji, władzy.

Fundacja Festiwalu Malta ma siedzibę w tym samym budynku co Teatr Ósmego Dnia. Przyjedzie pani tam i zdemoluje Merczyńskiego. A wszystko na placu Wolności.

- Czyli wszystko jest ze sobą powiązane? A ja piszę felietony w "Dwutygodniku", który wydaje Narodowy Instytut Audiowizualny, a jego szefem jest Merczyński...

Nie skojarzyliśmy.

- I ja zdałam sobie z tego sprawę właśnie w tej chwili.

Czyli walnie pani w szefa.

- Proszę mnie nie straszyć (śmiech).

Dobrze płacą w "Dwutygodniku"?

- Przyzwoicie, 550 zł za felieton. Ale zaraz! Nie biorę pieniędzy od Michała Merczyńskiego. To publiczna instytucja.

A gdyby te felietony były jedynym zarobkiem? Zdecydowałaby się pani na takie wystąpienie?

- Musiałabym znaleźć się w takiej sytuacji, w tej chwili to abstrakcyjne pytanie. Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono - jak mówi wieszczka.

Krytykuje go pani, ale i firmuje w pewnym stopniu, pisząc w wydawanym przez jego Instytut periodyku.

- Myślą państwo, że powinniśmy bacznie przyglądać się postawom szefów w całym pionie służbowym i od tego uzależniać własną pracę? Może. Ale patrząc w ten sposób, nigdzie nie dałoby się pracować. Załóżmy, że za rok zmienia się władza i ministrą kultury zostaje Krystyna Pawłowicz. Mam przestać pracować w piśmie "Dialog", które zajmuje się teatrem, bo pieniądze idą z ministerstwa? Nie, dopóki nie ma ingerencji w naszą pracę.

Mogłaby pani pracować pod każdym, pod warunkiem że da wolność twórczą?

- Tego nie powiedziałam. Gdyby Krystyna Pawłowicz została naczelną "Dialogu", to rezygnacja byłaby oczywista. Jeśli zostałaby szefową Instytutu Książki - to byłaby prawdopodobna. Jeśli zostałaby ministrą kultury w niedemokratycznym rządzie - to mielibyśmy problem do rozważenia. Ale decyzję podejmujemy w konkretnych sytuacjach. A nie na podstawie abstrakcyjnych spekulacji i przy ogólnej diagnozie, że "wszyscy jesteśmy konformistami".

Festiwal Okupacyjny w Teatrze Ósmego Dnia** jest odpowiedzią na decyzję władz Poznania o odwołaniu Ewy Wójciak ze stanowiska dyrektora. Władze mogły to zrobić, bo finansują teatr. Czy gestem nonkonformizmu nie byłaby w tej sytuacji rezygnacja z miejskiej kasy?

- To rozmowa o tym, jak postrzegamy państwo. Czy jako wspólne dobro, w którym wszyscy bierzemy udział, czy miejsce rozdziału etatów i kasy. Dlaczego teatr miałby zrezygnować z państwowych, czyli wspólnych, przeznaczonych na kulturę pieniędzy?

Bo wywodzą się z tradycji opozycyjnej, anarchistycznej? Mają teraz siedzibę w centrum miasta, etaty, miejsca parkingowe - symboliczne, bo wokół są płatne parkingi. Czy to nie forma przywiązania do komfortu?

- Ale porozmawiajmy o powodzie tego strajku okupacyjnego. Odwołanie Ewy Wójciak bardzo mi przypomina okoliczności, w jakich członkowie zespołu Teatru Ósmego Dnia zostali zatrzymani w Warszawie w latach 70. za jazdę autobusem na gapę.

Gdzie tu zbieżność?

- Dostali wtedy wyroki więzienia, nie za brak biletów przecież, ale za opozycyjne zaangażowanie. Teraz Ewa Wójciak też została odwołana z innego powodu, niż oficjalnie podano. Za niewyparzony język i inną wizję świata niż mają władze miasta. Dlatego uważam, że ten protest ma sens i jest okazją, by wskazać na szereg innych niepokojących symptomów życia społecznego i relacji między władzą a instytucjami kultury.

W "Dwutygodniku" pisze pani felietony w cyklu ''Konformy''. Jeden z nich jest o tym, że w środowisku ludzi kultury zbierano podpisy, by bronić Macieja Nowaka, który miał stracić stanowisko dyrektora Instytutu Teatralnego. Niektórzy nie podpisali, bo starają się o granty i nie chcieli się narazić.

- Tak tłumaczyli. To mnie za każdym razem uderza. Ludzie nie decydują się na zaangażowany głos, bo mają jakieś interesy, bo nie chcą się wychylać, ale także dlatego, że każde zaangażowane wystąpienie wiąże się ze swego rodzaju śmiesznością.

Pisze pani: "Rozglądam się wokół, by zobaczyć, ile i ilu z nas ryzykuje naprawdę i ryzykuje świadomie, nie oglądając się na to, co myślą koleżanki i koledzy. Nie, nie w mainstreamie, w niszach - niszowe koleżanki i alternatywni koledzy. Ilu przedkłada swobodę własnego ego nad przyjemność pompowania go głaskami i poklaskiem. Kto potrafi coś palnąć z głębi serca, nie zastanawiając się nad konsekwencjami dla własnego wizerunku i towarzyskiego umocowania". Kto to dziś potrafi, pani zdaniem?

- Podaję w tym felietonie dwa nazwiska takich osób, o których powiedzielibyśmy zresztą, że są pozornie z dwóch przeciwnych stron: Katarzyna Bratkowska i Joanna Szczepkowska.

"Nosić by na rękach Szczepkowską" - pisze pani. Za co?

- Za to, co robi od dawna: mówi rzeczy, których nikt inny nie ma odwagi powiedzieć głośno. Na przykład, że "4 czerwca skończył się w Polsce komunizm". Straszliwie ją za to atakowano i wykpiwano: jak aktoreczka może, skoro nawet Bronisław Geremek się nie ośmielił...

Szczepkowska ma rację, mówiąc o homolobby, które rządzi teatrem. Ona mówi, co myśli, nie oglądając się na konsekwencje, dlatego jest bezcenna

Co jeszcze? Goły tyłek pokazany na scenie w spektaklu Krystiana Lupy?

- Tyłek był akurat - powiedziałabym - problematyczny, bo to było niekoniecznie lojalne w stosunku do kolegów będących z nią na scenie. Ale wyciągnęła przy tym na światło dzienne pewne praktyki reżyserskie, o których niekoniecznie mówi się publicznie, a które są w gruncie rzeczy częścią patriarchalnej opresji. Nie pracuję w teatrze, więc nie mogę dać świadectwa z pierwszej ręki, ale zawsze budziły mój niepokój teatry świątynie, zespoły zakony, gdzie od aktorów oczekuje się poświęcenia ponad miarę, a reżyser jest mistrzem manipulowania tym poświęceniem. To przypadek Grotowskiego, a także i Lupy, na co, jak rozumiem, chciała zwrócić uwagę Szczepkowska.

Mówi pani, że każde takie "palnięcie we własnym środowisku jest bezcenne, bo zakłóca homeostazę". Także gdy Szczepkowska mówi o "homolobby", które rządzi teatrem?

- Przecież ma rację.

Rację?

- Wywołała kolejny temat, o którym można by porozmawiać. Pisałam pięć lat temu wspólnie z Krystyną Duniec felietony dla portalu e-teatr pod pseudonimem Marta Cabianka. Kiedyś napisałyśmy o nowej dyskryminacji kobiet w polskim teatrze, w którym rządzi mężczyzna i w dodatku gej. I w którym uprzywilejowana jest męska cielesność i gejowska miłość, a nie ma miejsca dla kobiecej seksualności, która została całkiem zepchnięta na margines. Lamentowałyśmy sobie, dość zresztą wesoło, że teatrowi homoseksualistów kobiety nie są do niczego potrzebne, że mogą co najwyżej towarzyszyć z troską męskiemu pożądaniu, którego adresatkami nigdy nie będą, i że dawny heteroseksualny teatr może i traktował kobiety przedmiotowo, ale przynajmniej udawał, że mu na nich zależy... I że najwyższy czas, by na scenie zamanifestowała się kobiecość, która nie będzie ani projekcją męskiej heteroseksualnej wyobraźni, ani dodatkiem do męskiej homoseksualnej tożsamości. Odezwał się na to działacz Kampanii przeciw Homofobii, oskarżając nas o "homofobię w czystej postaci". To było zabawne, bo my od lat byłyśmy w związku. Nasz głos w sprawie homolobby nie był więc tak całkiem głosem z zewnątrz...

Ale oczywiście rozmowa serio na ten temat jest niemożliwa, jeśli odbywa się we wstrętnej homofobicznej atmosferze. Więc dzisiaj w Polsce możliwa nie jest.

Szczepkowska mówi, co myśli, nie oglądając się na konsekwencje, dlatego jest bezcenna. Poważam osoby, które mają odwagę, by narazić się na krytykę własnego środowiska. To bardzo ważna dzisiaj sprawa. Bo obracając się tylko w swoich kręgach, nie mamy okazji do odświeżania własnych założeń światopoglądowych. Albo podzieleni na prawicę i lewicę nie mamy już sobie nic nowego do powiedzenia, albo zamknięci w swoich grupach wszyscy ze wszystkimi się zgadzamy. Dopiero gdy pojawia się skandal, okazuje się, że poważnie się różnimy.

Na lewicy były ostatnio dwa takie - pozornie tylko błahe - tematy. Opera koreańska Katarzyny Bratkowskiej. I list Sławomira Sierakowskiego .

Redaktor naczelny "Krytyki Politycznej" podziękował swojej dziewczynie, z którą się rozstał, za to, że przez lata wspierała go przy pisaniu tekstów; jej wkład bywał tak znaczący, że właściwie powinna być podpisana pod niektórymi tekstami. To nie był list miłosny?

- Tak właśnie go odebrałam. Ale wiele osób wyczytało w tym liście nie dramat, tylko przemoc, eksploatację, protekcjonalizm, fałsz... Daje mi to do myślenia.

A prywatny konflikt Kingi Dunin i Ignacego Karpowicza wyciągnięty na widok publiczny. Co nam mówi ten skandal?

- Nic poza tym, o czym mówią tragedie antyczne i Szekspirowskie. Że zdrada, zawód emocjonalny, poczucie głębokiej niesprawiedliwości czy wykorzystania wywołują ekstremalne emocje i mogą mieć nieprzewidywalne skutki. I trzeba się z tym liczyć, i w takich sytuacjach dawać ludziom wsparcie. Bo inaczej może stać się coś strasznego. Tak jak teraz. Emocje są rodem z tragedii antycznej, ale żyjemy w czasach Facebooka, więc na katharsis nie ma co liczyć.

Zarabia pani około 2 tysięcy złotych jako adiunkt w Polskiej Akademii Nauk i około 2 tysięcy złotych na drugim etacie, jako zastępczyni redaktora naczelnego "Dialogu", do tego honoraria za teksty, w sumie w ubiegłym roku zarobiła pani 63 tysiące złotych - napisała pani o tym w felietonie "Ujawnij PIT-a". Po co pani ujawniła PIT-a?

- Bo uważam, że zarobki powinny być jawne. Tajność jest narzędziem władzy, manipulacji, pozwala pracodawcom na rozmaite rozgrywki, nieuczciwe przywileje, niesprawiedliwość.

Kiedyś Tomek Kwaśniewski z "Gazety Wyborczej" ujawnił swoje zarobki. I nagle okazało się, że nie zarabia najlepiej, a to w Polsce powód do braku szacunku. Czy pani przez to ujawnienie nie czuje się kimś słabszym?

- Że ludzie patrzą na człowieka: "Oho, mało zarabia, to się nie liczy"? Mam się przejmować tymi, którzy tak myślą? Poza tym uważam, że mam nie "tylko tyle", lecz "aż tyle". Dwa etaty to sporo, biorąc pod uwagę tych, którzy na umowach śmieciowych nie mogą liczyć na żaden. Ale oczywiście, że żyję z debetami i gdybym zarabiała tak z... 10 tysięcy - bo to jest pułap mojej wyobraźni - czułabym się swobodniej.

Dlaczego mamy słuchać wykładów o konformizmie kogoś, kto ledwo wiąże koniec z końcem? Ten nonkonformizm się widocznie nie opłaca.

- A wolelibyście słuchać wykładu dr. Kulczyka? Nonkonformizm nigdy się finansowo nie opłacał. Ale moje podejście do pieniędzy wynika chyba z tego, że dorastałam w PRL-u. Powodzenie finansowe dotyczyło wtedy tak niewielkiej grupy, i tak specyficznej, że pieniędzy nie postrzegało się jako miary życiowego sukcesu.

Dzwonił dzisiaj do mnie ktoś z prośbą o poprowadzenie spotkania autorskiego, wypytałam go o wszystko, ale nie przyszło mi do głowy zapytać, ile za to dostanę.

A jak zadzwoni biblioteka z końca Polski i będzie musiała pani poświęcić trzy dni z dojazdem na to spotkanie, i wie pani, że przyjdzie na nie 15 osób? Też pani nie zapyta?

- Może właśnie wtedy powinnam pojechać i zrobić to za darmo. Tym bardziej jeśli to mała biblioteka, która na pewno nie ma pieniędzy.

A jeśli w tym samym czasie byłoby do wyboru spotkanie w Warszawie, duże, płatne?

- Staram się nie robić rzeczy tak po prostu dla pieniędzy. Wszystko, co było dla mnie ważne, nie było specjalnie gratyfikowane. Przez dziesięć lat pisałam książkę, za którą dostałam parę tysięcy. Podobnie za dwie książki, które wydałam z Krystyną Duniec.

Ale to indywidualna sprawa. Abstrahując od pieniędzy, czuję się uprzywilejowana właśnie dlatego, że mam pełną wolność w tym, czym się zajmuję. Gdyby ktoś dzisiaj dał mi 10 tys. miesięcznie, ale narzucił zadania i sztywne godziny pracy, to bym się nie zgodziła.

A za 100 tysięcy?

- No nie, nie... No... może. Ale góra na trzy miesiące (śmiech).

Nigdy pani tak nie przycisnęło, że wzięła pani pieniądze, których się wstydziła?

- Opisałam w felietonie, jak zostałam zaproszona do jury małego festiwalu, w którym - jak się potem okazało - pula honorariów jurorów była większa niż pula nagród.

Ile?

- Po 5 tysięcy złotych dla każdego, a była nas trójka. Do tego koszty pobytu w najlepszym hotelu w mieście. A na nagrody mieliśmy chyba 14 tysięcy złotych.

Gdzie to było? Bo nie napisała pani.

- Nie napisałam. Powiecie, że tu się włączył konformizm? Nie chcę piętnować, chcę zwrócić uwagę na mechanizm. Trudno awanturować się dziś, skoro nie awanturowałam się wtedy, tylko odebrałam przelew.

Pogratulowała pani zwycięzcy?

- Odczytałam werdykt, rozdzieliliśmy w trójkę te nagrody, wyraziliśmy żal, że mamy tak mało, bo tylu było fajnych artystów.

Ale tak w ogóle miałam to szczęście, że nie byłam w życiu w sytuacjach, w których musiałabym dokonywać wyborów typu: zrobię świństwo, ale będę miała na lekcje angielskiego dla dziecka. Sprawdzano mnie słabo.

Krytykuje pani swoje środowisko za życie "na grancie".

- Wypowiadam pogląd, że granty obniżają poziom nauki. "Grantoza" to choroba. Wiele projektów jest robionych nie po to, żeby wykonać ważną pracę naukową, ale by grant rozliczyć. Rozliczenia grantów to jest prawdziwie specjalistyczna wiedza. A jeśli chodzi o wykonawstwo, to przecież gdy ktoś ma pięć grantów, to nie jest w stanie wykonać tej pracy dobrze.

Jak reaguje środowisko?

- Lajkują.

Obraził się ktoś? Przestał lubić?

- Nic mi na ten temat nie wiadomo. Zapraszają w każdym razie.

To nie dziwne, że po ludziach to spływa?

- Nie mam złudzeń co do siły mojego głosu. Może zresztą uważają, że jestem w tym śmieszna? Znajoma powiedziała mi, że "nadużywam perspektywy etycznej".

To znaczy?

- No, chyba że powinnam być bardziej intelektualna, zdystansowana, ironiczna. Perspektywa zaangażowania zawsze robi z człowieka takiego rozgorączkowanego głupka - czyli że jestem wariatką.

Prowokuje pani w "Konformach" i takimi opowieściami: znajoma pani S. była przykładną matką, grzeczną żoną, bibliotekarką, ale przyszedł gender i zrozumiała, że "głos miała niesłyszalny, seks bezbarwny", zakochała się w transseksualiście. Została prezeską, ma patchworkową rodzinę, władzę i seks, "ale nie jest szczęśliwa, bo niczego nie jest już pewna. To chyba nazywa się mądrość". Jak chcesz mieć szczęście, to tkwij w tym, co masz?

- To tylko postscriptum do felietonu "Władza i seks". Pokazałam w nim, że nawet jak już dostaniemy to, czego chcemy, czyli "połowę władzy i całą przyjemność", to nie znaczy jeszcze, że kroczymy prostą drogą ku szczęściu. To nie jest tak, że nasza "genderowa", wolnościowa, feministyczna rewolucja, która - w co wierzę - prędzej czy później nastąpi, przyniesie nam wieczną szczęśliwość. Bo życie jest bardziej skomplikowane. Ale o to postscriptum miały do mnie pretensje moje koleżanki feministki - że rozmywam polityczny przekaz.

A że wolność niesie ze sobą rodzaj wiecznego niepokoju? Nic nowego. Wiadomo, że miejsce w tradycyjnej rodzinie, jak w każdej sztywnej strukturze, nawet jeśli uniemożliwia samorealizację, to na pewnym poziomie daje poczucie bezpieczeństwa.

Ta historia o pani S. jest prawdziwa?

- (Zastanawia się). To kilka historii, częściowo także moja. Doświadczenie goryczy jest moim własnym także.

Czym była gorycz?

- Świadomością, że poszukiwanie własnego szczęścia wiąże się nader często z krzywdzeniem innych ludzi. Miałam tradycyjną rodzinę, ale ją rozbiłam. Bo odeszłam do kobiety.

Nonkonformizm?

- Nie, miłość.

A może gdy wychodziła pani za mąż, to był konformizm?

- Nie, skądże! Sądzę, że człowiek jest z natury biseksualny, tylko niektórzy mają wąskie horyzonty...

Jak poradził sobie z tym pani mąż?

- A można poradzić sobie z wiarołomstwem?

A z tym, że odchodzi pani do kobiety?

- Czy jest jakaś różnica?

W Polsce pod koniec lat 90. na pewno.

- Nie mówiłam o tym całkiem otwarcie, bo bałam się, że sąd może zabrać mi dzieci. Po prostu rozstaliśmy się.

Pani mężem był działacz opozycji i "Solidarności", ścigany listami gończymi, postrzelony przez ZOMO, słowem - bohater narodowy.

- No tak, zamieniłam romantyczną legendę na postmodernistyczną rzeczywistość. W istocie jednak chodzi o bolesne i dramatyczne doświadczenia. I nie ma to nic wspólnego z nonkonformizmem.

Znacie historię Ewy Hołuszko?

Działacz opozycyjny, który w wolnej Polsce zmienił płeć.

- To jest dopiero radykalny gest. Ewa zrezygnowała ze wszystkiego - jako mężczyzna mogła zajść bardzo wysoko. To właśnie ta modelowa sytuacja, kiedy nagle okazuje się, że są ważniejsze rzeczy niż banalne profity materialne, niż władza, niż pozycja, niż spokój.

A gdyby miała pani sięgnąć do swojego początku, to kto był takim wzorcem nonkonformizmu?

- Od 1976 roku w moim domu była bibuła, którą ojciec przywoził z Warszawy. Biuletyny KOR-u, książki NOW-ej. Miałam 12 lat i czytałam te wszystkie "Zniewolone umysły". Więc tacy ludzie jak Kuroń, Michnik, Wujec, wszyscy KOR-owcy - to byli dla mnie wtedy półbogowie. Byłam potem mężo/żoną zaufania Jacka Kuronia w wyborach 4 czerwca 1989 na Żoliborzu - to są dla mnie doświadczenia fundacyjne.

Napisała pani biografię aktorki Haliny Mikołajskiej - legendarnej postaci opozycji. Kiedy się pani z nią zetknęła?

- Najpierw w tych komunikatach i biuletynach KOR-owskich. Potem, w 1981 roku, wyszła w NOW-ej książka Mariana Brandysa "Moje przygody z historią". Tam było opowiadanie "Od dzwonka do dzwonka", w którym Brandys, mąż Mikołajskiej, opisywał, jak bezpieka ją nękała, dręczyła anonimowymi telefonami i listami z wyzwiskami. I pisał, jak ważny był wtedy każdy drobny gest wsparcia, że ktoś napisał coś serdecznego, że przyszedł z kwiatami, i że tych gestów nie było zbyt wiele. Pamiętam, czytałam tę książkę pod ławką na lekcji w szkole i płonęły mi policzki, byłam po prostu w rozpaczy, że nie pobiegłam do niej z tymi kwiatami. Wokół trwał karnawał "Solidarności" i byłam przekonana, że teraz pod jej drzwiami stoi kolejka z bukietami, bo już nikt się nie boi. Niedługo później zdążyłam ją jeszcze zobaczyć na scenie.

A wiele lat później, już w Instytucie Sztuki, Lilka Wosiek - działaczka KOR-u i przyjaciółka Mikołajskiej - przyszła do mnie i powiedziała, że jest do przekazania archiwum Haliny Mikołajskiej, które czeka na kogoś, kto napisze o niej książkę, i że to powinnam być ja. Dostałam kilkanaście kartonów listów, zapisków, dokumentów. Myślę, że ta książka to te moje zaległe kwiaty.

A tak w ogóle to Mikołajska mogłaby patronować tej rozmowie - nonkonformistka pod każdym względem, w każdej sferze życia. Jej biografia pozwala na opowiedzenie i o historii polskiego teatru powojennego, i wręcz o historii PRL-u przez pryzmat nieustającej potrzeby określania się wobec czegoś i przy narastającej świadomości, że nie ma zachowań neutralnych.

A czy pamięta pani Teatr Ósmego Dnia z tamtego czasu?

- Widziałam ich raz, gdy w stanie wojennym przyjechali do Warszawy ze spektaklem "Piołun", grali w kościele na Ochocie. Pamiętam klimat, strzępy obrazów. Ten spektakl miał chyba dla mnie głównie znaczenie wspólnotowe, wiadomo było, że wszyscy tam przyszliśmy przeżywać niezależność w świecie stanu wojennego.

O jednym z ich ostatnich spektakli "Teczki"- montażu fragmentów z esbeckich raportów o teatrze - napisała pani w książce krytycznie, że jest w nim tylko zachwyt nad własną heroiczną przeszłością.

- Napisałam, że to spektakl, który powinien się nazywać "Ach, jakże godnie żyliśmy". Autotematyczny, interesujący towarzysko, ale nie artystycznie - tak ja go odbieram. Ale z drugiej strony - pokazywany w tym roku na amerykańskich campusach wywołał niesłychane wrażenie. Byłam w tym czasie w Stanach, śledziłam relacje. "Teczki" dla tej młodej uniwersyteckiej widowni wpasowały się w sprawę Snowdena. Przeczytali je jako historię o wszechobecnej inwigilacji obywateli przez państwo i o konieczności zdemaskowania tych praktyk. Jest w tym jakiś niebywały paradoks, że sztukę o komunistycznych donosach i podsłuchach czyta się dziś w Stanach tak aktualnie. W tym sensie myślę, że "Ósemki" się bardzo obroniły. Z innej jeszcze strony - ja mam problem z "Ósemkami', że ze swojej historii wykreślają tak obsesyjnie nazwisko Lecha Raczaka, założyciela teatru, który wyreżyserował wszystkie te przedstawienia, o których opowiadają w "Teczkach".

Co pani robiła w Stanach?

- Byłam na stypendium Fulbrighta w Nowym Jorku. Brałam więc pieniądze po części od rządu amerykańskiego odpowiedzialnego za ten gigantyczny system totalnej inwigilacji i jeszcze za parę innych rzeczy. No proszę, sami widzicie, jak jestem uwikłana.

Znalazła pani tam materiał na felieton o konformizmie?

- Jednym wielkim tematem w Stanach jest brak publicznych pieniędzy na kulturę. W związku z tym nie ma tam teatru, tylko jest przemysł teatralny, czyli Broadway. I mnóstwo piekielnie zdolnych ludzi, którzy robią tanie jednoosobowe przedstawienia na własny rachunek.

Czyli prywatne pieniądze na kulturę to nie znaczy zdrowiej?

- Znaczy "chorzej"! Teatr amerykański to jest kompletna katastrofa, mówię to z całą odpowiedzialnością. Nawet jeśli raz na jakiś czas gdzieś pojawi się ciekawy spektakl, to jest to wyjątek potwierdzający regułę. A teatru politycznego w europejskim rozumieniu po prostu nie ma.

Jaki repertuar tam pani widziała?

- Na przykład na Broadwayu sztukę Pintera w reżyserii Mike'a Nicholsa, z Danielem Craigiem i Rachel Weisz - jeden z najgorszych spektakli, jakie widziałam w życiu.

Dlaczego?

- Dlatego, że był starannie przygotowaną, mieszczańską, komercyjną chałą. A oglądało go razem ze mną kilka tysięcy ludzi, którzy przyszli zobaczyć na scenie Bonda z żoną.

Klaskali?

- Oczywiście i zapłacili 130 dolarów za bilet. Więc jeśli w Polsce mamy, jeszcze mamy, świetny teatr, który podejmuje ważne sprawy, to dlatego, że są publiczne pieniądze na kulturę. To jest też odpowiedź na wasze pytanie, czy Teatr Ósmego Dnia powinien zrezygnować z miejskiej kasy.

Jeśli ktokolwiek w Polsce będzie nas próbował przekonywać, że prywatne finansowanie kultury jest zdrowsze i że kultura powinna na siebie zarabiać, to trzeba mu powiedzieć, że jest wrogiem publicznym.

***

CV: Joanna Krakowska - ur. w 1964 w Katowicach, jest adiunktem w Instytucie Sztuki PAN, wicenaczelną miesięcznika "Dialog", współwłaścicielką Oficyny Wydawniczej Errata specjalizującej się w książkach o teatrze. Zajmuje się historią teatru współczesnego, teatrem i dramatem politycznym oraz przemianami społeczno-obyczajowymi znajdującymi odbicie w sztuce współczesnej. Jest m.in. autorką monografii "Mikołajska. Teatr i PRL", współautorką (z Krystyną Duniec) książek: "Soc i sex. Diagnozy teatralne i nieteatralne" (nagrodzonej w konkursie Fundacji Kultury) i "Soc, sex i historia" (2014) oraz współredaktorką świeżo wydanej amerykańskiej antologii polskiego dramatu "(A)pollonia. Twenty-First Century Polish Drama and Texts for the Stage".

W Instytucie Teatralnym w Warszawie prowadzi dwa multimedialne projekty zbiorowe, których celem jest opowiedzenie na nowo historii polskiego teatru: "Teatr Publiczny. Przedstawienia" oraz "HyPaTia" - przywracający kobietom teatru w Polsce należne im miejsce w historii.

Tłumaczka, przełożyła z angielskiego biografię Idy Kamińskiej "Moje życie, mój teatr", a także m.in. teksty Richarda Schechnera i Susan Sontag.

***

Festiwal Okupacyjny w Teatrze Ósmego Dnia 19 X-16 XI

Festiwal jest odpowiedzią na zwolnienie przez władze Poznania Ewy Wójciak ze stanowiska dyrektorki Teatru Ósmego Dnia. "Chcemy stworzyć przestrzeń do dyskusji, która nie zamknie się jednego wieczoru - dyskusji o sytuacji artystów, instytucji kultury i ich relacji z władzą. O formach partycypacji i sprzeciwu wobec politycznych decyzji" - zapowiadają organizatorzy. Teatr Ósmego Dnia jest dotowany z miejskiego budżetu, ale festiwal będzie sfinansowany ze społecznej zbiórki.

W programie m.in. wykłady o "Paranoi i innych chorobach (publicznych)" Beaty Anny Polak i prof. Tomasza Polaka z Pracowni Pytań Granicznych UAM. Ogólnopolska konferencja programowa "Pracownicy sztuki" - organizowana przez związek zawodowy Inicjatywa Pracownicza. Debata "Instytucje kultury jako pole walki, czyli jak się organizować". Wernisaż Łukasza Surowca, który w ramach projektu artystycznego "Poziomica" próbował zrównać pensje wszystkich pracowników Galerii Miejskiej "Arsenał" w Poznaniu przez miesiąc (do zrównania pensji nie doszło). Projekt "Miasto Otwarte", czyli "próba portretu Poznania i jego elit", do którego inspiracją były utajnione protokoły sesji Rady Miasta Poznania, podczas której dyskutowano o molestowaniu chórzystów Polskich Słowików. Wykład Joanny Krakowskiej o konformizmie zaplanowany jest na 20 X.

Okupacja zbiega się z 50-leciem Teatru Ósmego Dnia. 18 X na placu Wolności w Poznaniu odbędzie się "Akcja społeczno-artystyczna >>Manifestacja<<", w której udział wezmą obok aktorów "Ósemek" młodzi poznańscy twórcy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji