Artykuły

Rolenzo na premierze

"Kupiec wenecki" w reż. Aldony Figury w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Karol Płatek w serwisie Teatr dla Was.

Nie wiem, czy "Kupiec wenecki" w reżyserii Aldony Figury w Teatrze Dramatycznym nadaje się choćby na spektakl dla szkół, na teatralne streszczenie utworu Shakespeare'a. Momenty złe przeplatane są beznadziejnymi; chyba nawet aktorzy nie mają złudzeń, że to przedstawienie jest porażką. Gdyby mogli, pewnie sami by wyszli w trakcie przerwy, tak jak uczyniła to niemała część publiczności.

Od pierwszych chwil wiadomo było, że dobrze nie będzie. Wszystko zaczyna się strasznie chaotycznie, scena rozmowy Antonia (Zdzisław Wardejn) i Bassania (Michał Czarnecki) zawiera elementy, które później tylko przybierają na sile - jest bełkotliwie, aktorstwo wydaje się kompletnie anachroniczne, a reżyserii nie da się zauważyć ani przez ułamek sekundy. Shakespeare zupełnie w tym bałaganie ginie; nic nas nie obchodzi to, co widzimy na scenie.

Proszę sobie wyobrazić kółko teatralne w szkole podstawowej złożone z utalentowanych, lecz leniwych aktorów - amatorów. Proszę sobie teraz wyobrazić, jak graliby oni "Kupca weneckiego". Tak, dokładnie. Właśnie tak grają Shakespeare'a aktorzy Dramatycznego. Ta gra jest właśnie taka szkolna, podążająca od kwestii do kwestii - kończy się, gdy dana aktorka lub dany aktor przestaje mówić swój tekst; kiedy kończy się wypowiedź, kończy się na chwilę i cała gra - dopiero, kiedy przyjdzie drętwo dorzucić kilka następnych zdań, artyści zdają się wracać myślami na scenę imienia Gustawa Holoubka. Shylock w wykonaniu Andrzeja Blumenfelda też jest, niestety, taką "urywaną" rolą. Brak tu kompletności, profesjonalizm zespołu aktorskiego gdzieś wyparowuje. Najlepiej, mimo wszystkich przeciwności losu aktora zmuszonego grać w tak złym przedstawieniu, poradził sobie Krzysztof Szczepaniak wcielający się w Lancelota Dziobka - gra lekko i z wdziękiem, jakby wpadł tylko na chwilę z innego teatru, gdzie występuje w lepszej inscenizacji Szekspira.

Ale zachwyty nad pojedynczym występem muszą ustąpić miejsca krótkiemu przybliżeniu roli najgorszej. Palmę pierwszeństwa dumnie dzierży Matylda Paszczenko, czyli Porcja, wybranka serca Bassania. Z żelazną konsekwencją mówi wszystko jednym tonem, zatem ciężko odróżnić emocjonalne stany, w których się aktualnie znajduje; a do tego co chwilę się myli. To jasne, że aktorzy się w swojej grze potykają, tego nie da się uniknąć, ale słuchając Matyldy Paszczenko pomyślałem, że niegłupim pomysłem jest jednak nauczenie się tekstu na pamięć.

Poza tym - od samych pomyłek zawsze ważniejsze jest to, jak aktor sobie z tym kłopotem poradzi, jak z tego wybrnie. A nasza warszawska Porcja w jaki sposób maskuje niedoskonałości swojej kreacji? W pewnej scenie bohaterka woła Lorenza (w tę postać wciela się Bartosz Mazur). Niestety, przez przejęzyczenie Paszczenko zaczęła wołać: "Rolenzo!". I, oczywiście, zaraz się poprawiła, ale w tym krótkim momencie wyszła na jaw cała amatorszczyzna, bo aktorka zamiast zamaskować lapsus - zaśmiała się nerwowo, wychodząc na kilka sekund z roli, czym szczerze zresztą rozbawiła publiczność. Jakby grała na szkolnym festynie, naprawdę. Tak więc podkreślam: nie sam błąd jest problemem, a ten bardzo nieprofesjonalny sposób, w jaki artystka chciała sobie z nim poradzić. Takie niepoważne i zupełnie niepasujące do "prawdziwego" teatru zachowanie to bardzo przykry widok; w instytucji tak dla polskiej kultury zasłużonej - przykry podwójnie.

Zastanawia mnie też nowy przekład Piotra Kamińskiego. Czy nie za bardzo archaizowany? Czy nie chce być bardziej szekspirowski od Shakespeare'a? Ale może to tylko moje wrażenie spowodowane tak słabym przedstawieniem. Poza wszystkim - jeśli chodzi o przekłady dzieł genialnego Anglika, to zawsze byłem i będę szalikowcem Barańczaka, więc nie ma tu miejsca na obiektywizm. Ale to tak zupełnie na marginesie, bo tego spektaklu żaden wybitny przekład by nie uratował. Chociaż nie - posłuchałbym przedstawienia Aldony Figury po amharsku albo po koreańsku. Nic bym nie zrozumiał, ale zabawa może byłaby lepsza. Można by jeszcze parę irytujących rzeczy wymienić: scenografię przygotowaną bez ułamka pomysłu, bankietową muzykę, która musiała wypełniać czas między scenami potrzebny do zmiany aktorów lub - co jasne - zupełnie fatalną reżyserię, która sprawiła, że widzowie nie są pewni, czy oglądają "Kupca weneckiego", czy jakąś komedię Andrzeja Saramonowicza. Ale już dosyć, już wystarczy - szepcze do mnie mój wewnętrzny Rolenzo.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji