A gdyby spróbować inaczej...
Całe widowisko Tadeusza Minca w Teatrze "Wybrzeże" raz po raz przypomina, że współczesny inscenizator bynajmniej nie traktuje Witkacego jak litery prawa. Że go ogląda, i to z oddali. Że otacza autora cudzysłowem konwencji. Jakiej konwencji? - Brudna, zagracona scena. Marian Kołodziej zamyka jej pudło kompozycjami plastycznymi o przeźroczystej stylizacji - wyraźnie nawiązującymi do "Kompozycji" Witkacego. Obraz scenicznej przestrzeni wyśmienity w wizualnym efekcie. Trochę jeszcze secesyjne, po trosze już ekspresjonistyczne twarze rzeźb, zwielokrotnione pryzmatyczne lustra, nagromadzenie elementów. Jakaś zakurzona groza - moderne w zagraconym, nieco tandetnym wnętrzu. Może-kabaretowym? Otóż - to właśnie chyba jeden z biegunów Mincowej stylizacji. - Witkacowski nadkabaret. Przyznajmy, że na dobrą sprawę pachnie on już nieco starzyzną. Więc reżyser szuka bieguna opozycyjnego. Kiedy II akt w oparach kokainy rozwija się w po trosze burdelową scenkę pełną migotliwych purpurowych świateł - nagle, ni stąd ni zowąd, z sali wybiega na scenę poirytowany "widz", stara się przerwać akcję, z ręki jednego z aktorów wyrywa mikrofon i śpiewa... "Cała sala" (gorzej niż Połomski). I co dalej? Ano nic. Po prostu nic z tego efektu nie wynika, podobnie jak z efektu umorusania wszystkim (grającym w czarnych kostiumach) aktorom twarzy na biało. Sztuka dla sztuki. Jakież szczęście, że biedny Witkacy nie doczekał recenzji, w której a propos inscenizacji jego dramatu pada hasło tak przezeń znienawidzonych modernistów...
Natomiast niejeden wielbiciel współczesnej awangardy oszalałby z zachwytu. Wszak to happening! Może i tak, choć dosyć formalny. Prawda, że odczytuje się Witkacego jako zapowiedź również happeningu. Brzmi to w lekturze nawet efektownie. Kiedy natomiast pojawia się na scenie i rozbija rytmikę granego w innej konwencji widowiska, wówczas również brzmi silnie, ale - jako dysonans. Zresztą z happeningiem ma na dobrą sprawę Witkacy tyle wspólnego, co z teatrem absurdu, co z groteską. Nie tworzył wszak dzieł zamkniętych i wykończonych; był rasowym awangardzistą, jeżeli awangardzistą nazwiemy również i autora, którego po latach będą na swych sztandarach starali się malować przedstawiciele nawet ścierających się estetyk. Lub będą go wytykać jako karykaturalne widmo estetyk opozycyjnych.
Tak też zresztą czynił i sam Witkacy w swej upornej kampanii przeciw poprzednikom. To również stara się wykorzystać Minc i to zaskakująco przewrotnie. Wprawdzie zaciera zupełnie polemikę "Matki" z "Upiorami" Ibsena (co czyni chyba słusznie - bo i po co nam dziś ta polemika), ale wyraźnie ustawia aktorów w kontekście naszej wielkiej dramaturgii romantycznej i realistycznej, by ukazać jej stereotypy w grymasie Witkacowego absurdu.
Zostajemy niemal przekonani, że właśnie tak, że tylko tak należy grać Witkacego. Dopiero po chwili zdajemy sobie sprawę, że jest to przede wszystkim zasługa aktorska - wielka rola Matki w interpretacji Haliny Winiarskiej. W samej już charakteryzacji, a i w całym zakomponowaniu postaci aktorka znakomicie podchwytuje stylistykę Witkacowskiej scenografii Kołodzieja. Interpretację roli rozpina pomiędzy tragizmem a grymasem autorskiej drwiny z kreowanej roli, wyśmienicie przekładając stosunek Witkacego do postaci literackiej na język teatralnego działania.
Od strony wszakże reżyserskiej pomysł przyjęcia tego klucza do całej interpretacji równie jest zabawny, co znany polskiej scenie. Nowe natomiast stosunkowo jest co innego. Minc częstuje Witkacego jego własną monetą - równocześnie z wyżej zasygnalizowanym "kluczem", całe widowisko, zwłaszcza zaś postać Leona, ustawia też jako absurdalny grymas z pozytywnej filozofii Witkacego. Bo, jak to u niego zwykle, niemiłosiernie kompromitowany bohater bywa od czasu do czasu i rezonerem. Wówczas to Jerzy Kiszkis całą sekwencję prowadzi na zasadzie bełkotu naszych niby-myślicieli i niby-odkrywców, unaoczniając ironię niemal karykaturalnym gestem i nurnika. Kończy zmęczony - i wtedy właśnie Minc na moment wycisza akcję, a z wystającej na scenie rury kanalizacyjnej głośno... leje się woda. To bezsprzecznie z wszystkich nagromadzonych tu stylizacji i cudzysłowów najlepszy, najbardziej teatralny cudzysłów reżyserski w działaniu, jakim otoczono tekst Witkacego.
Nie przesadza więc Minc z pietyzmem. I słusznie. Szkoda natomiast, że daje się (jak zresztą większość reżyserów) uwodzić wszystkim wyżej zasygnalizowanym awangardowościom i prekursorstwom Witkacego. Prowadzi to do tego, że jeszcze krok, a Witkacowski nadkabaret nabierze kształtu kabaretowej składanki teatralnych stylistyk. Dość niespoistej - jak to w kabarecie bywa. Jednym słowem Minc dziwnego Witkacego chce nam zagrać dziwnie. Czy słusznie? No cóż - choć już nam Witkacy sklasyczniał, na szczęście nie zdołano go jeszcze zmumifikować w schematy. Można więc grać go i za Mincem.
A gdyby spróbować inaczej? Przyjęło się w inscenizacjach Witkacego niezwykle przejmować jego teorią, filozofią, etyką. Czy nie zbytnio? A gdyby tak odrzucić to wszystko i wyjąć tylko jeden element Witkacowskich poglądów - jego zasadę odwróconej perspektywy, przez którą spogląda na społeczeństwo i kulturę, na sztukę i tradycję. I gdyby odpłacić mu tą samą monetą - odwrócić perspektywę jego własnego teatru, teatru wroga dramaturgii romantycznej i poibsenowskiej; i zagrać go właśnie wedle schematu antagonistów. Wystawić "Matkę" w stylistyce... "Pani Dulskiej". W konsekwencji realizmu być może jeszcze mocniej, jeszcze dziwniej, a może przedziwnie współcześnie zabrzmi sarkastyczny śmiech, grymas sceptyka i przerażenie wizjonera. Dziwnie - a bez udziwnień.