Byłem w teatrze
Ten spektakl rozpięty między tęsknym przeszłym a gorzkim teraz mówi więcej o kondycji współczesnego człowieka niż uczone badania socjologów i psychologów razem wzięte.
Po 20 latach Kazimierz Dejmek w wielkim stylu wrócił do Teatru Nowego. Wyreżyserował "Sen pluskwy" Tadeusza Słobodzianka, sztukę wymykającą się prostym definicjom. Jest ona burleską i gorzką farsą, ale jednocześnie moralitetem, a w interpretacji Dejmka, uważnego obserwatora, wnikliwą diagnozą stanu ludzkiej świadomości na początku trzeciego tysiąclecia.
Była jak słonica
"Sen..." zaczyna się tam, gdzie kończy się "Pluskwa" Majakowskiego - Prisypkin po latach hibernacji budzi się w nowej rzeczywistości. Mieszka w zoo jako relikt przeszłości, służąc jako pokarm dla zamkniętej w klatce pluskwy. Nie ma już Związku Radzieckiego, nawet partia się rozpadła ("a była odporna, wytrzymała i silna, większa niż największa słonica, a na zawał umarła i nawet nie zatrąbiła...!"), nic nie jest pewne, a dobro pomieszało się ze złem. Wszyscy przeszli podejrzaną metamorofozę prowadząc życie po życiu: komuniści zostali biznesmenami, aparatczycy - demokratami, głosiciele materializmu dialektycznego - bezdomnymi, a żołnierze - przestępcami. Czekają na Zbawiciela, który przywróci ład i z powrotem nada życiu sens. Pewnie dlatego zbawcą każdy może zostać. Nawet facet, który wcale nie przypomina Chrystusa ("Ja bracie, pan Jezus, jestem... pan Jezus we fraku i z gitarą? Niesamowite, bracie, pan Jezus we fraku i z gitarą... Za artystę przebrany..."). A do tego w tym "burdelu, który był kiedyś ojczyzną" trwają wybory.
Czekamy cudu
Kazimierz Dejmek opowiada historie ludzi żyjących na granicy dwóch światów, którym na siłę kazano się zmienić. Ich dotychczasowe, może szare, ale ustabilizowane życie legło w gruzach, a w nowej rzeczywistości nie potrafią się odnaleźć. Dejmek nie zadaje przeintelektualizowanych pytań i nie sili się na dawanie wydumanych odpowiedzi. Bezlitośnie mówi gorzką prawdę o człowieku, który najpierw sam obalił autorytety i wartości, a teraz zagubiony błąka się po tym łez padole. Nie dając nam szans na wniknięcie w przedstawiony na scenie świat, pozostawiając nas na zewnątrz, zmusza do zajęcia stanowiska, by za chwilę pokazać, że nie mieliśmy racji. Wszystko jest względne i wszystko się może zdarzyć. Reżyser co chwila zaskakuje najpierw prowokując do śmiechu, by za chwilę zmusić do płaczu. Zręcznie omija literackie tropy, aluzje i odniesienia (np. "Moskwa Pietluszki"), których wiele w tekście Słobodzianka, by wyłuskać ten najważniejszy temat: czekamy cudu, ale cudu nie będzie, chcemy znowu bezpiecznego życia, może nawet za cenę ograniczenia wolności, ale takie życie też już nie powróci. Wypatrujemy nowego Chrystusa, ale ten nie przyjdzie. Obronną ręką wychodzi tylko pluskwa, która spokojnie czeka w klatce na powrót Prisypkina. Trochę zgłodniała, ale wie, że od teraz zawsze będzie mogła najeść się do syta, a jej "pożywieniu" nigdy nie zachce się wolności ("Niech pani żłopie, żłopie do syta, jedyna moja...").
Cwana rzeczywistość
Ale nie tylko kontekst społeczny "Snu..." jest ważny. Dejmek, znakomity reżyser, spektakl zrobił tak, jakby nie zabiegał o przychylność widza dla siebie i swoich bohaterów. Nie ma tutaj inscenizacyjnych fajerwerków, reżyserskich popisów, ale jest zabawa z teatrem i w teatr robiona z uśmiechem. Na scenę wjeżdża mercedes z dykty, pracownicy techniczni przy pełnym oświetleniu wnoszą stoły pełne papierowego jedzenia, którym za chwilę zajadają się bohaterowie, a dźwięk strzelających karabinów jest tak syntetyczny, jakby pożyczono go z tandetnej komputerowej gry.
Rękę mistrza znać także w autocytatach z cyklu "znacie, to posłuchajcie", choćby w scenach zbiorowych, gdzie pobrzmiewają echa zrealizowanej przed laty w Nowym "Operetki".
Prisypkina fantastycznie gra Mariusz Saniternik, bezwstydnie i bezlitośnie nagi na scenie. Aktor wspaniale unieważnił się, uzbroił postać w arsenał cieni i półuśmiechów, pozornie nieznaczących gestów. Oglądamy "every manna", kloszarda, cwaniaczka w stanie spoczynku, którego po latach zaskoczyła jeszcze bardziej cwana rzeczywistość. Bohater jest naznaczony specyficznym rodzajem szlachetności, która nie pozwala złodziejowi kraść na własnym podwórku.
Kiedy Saniternik wychodził do bijącej brawo publiczności, był wyczerpany jak zwycięzca maratonu. Zasłużone brawa zebrał także Andrzej Wichrowski (Preobrażeński) - świetna dykcja, piękny gest i świadomość każdego ruchu.
Po spektaklu Kazimierza Dejmka łódzki teatr nie będzie już taki jak dawniej. Jeśli naprawdę chce być dobry, musi dorównać do tego, co zaproponował Dejmek. Albo nie będzie go wcale.