Marsza grają
Gnębi mnie scenka zaobserwowana parę tygodni temu podczas jednego z szeregowych przedstawień "Snu pluskwy" w Teatrze Nowym w Łodzi. "Sen pluskwy" to, jak wiadomo, dopisany przez Tadeusza Słobodzianka i wyreżyserowany przez Kazimierza Dejmka ciąg dalszy "feerycznej komedii" Włodzimierza Majakowskiego. Niejaki Prisypkin, trzymany przez Związek Radziecki w klatce jako relikt burżuazyjnych czasów, zostaje wypuszczony, gdy komunizm trafia szlag - i błąka się po współczesnej realnej, a także po symbolicznej Moskwie, odwiedzając kolejne stacje chaosu i absurdu. Trafia na zgromadzenie wokół polityka, łączącego narodowe frazesy z graniem na niezadowoleniu mas, byłego generała niekryjącego wodzowskich aspiracji. Ażeby rozgrzać zwolenników, ów wódz intonuje "Wariag" - płomienną marynarską pieśń. Obecni na scenie stają na baczność, duma wypełnia im gardła. Kto jak kto, ale Dejmek dobrze pamięta, jak się takie pieśni inscenizowało.
Czy nie za dobrze nawet? Już podczas śpiewu można było spostrzec, jak w poniektórych fotelach dłonie same składają się do aplauzu. Po skończeniu pieśni w rozmaitych punktach sali wybuchły, jak napisałaby stara "Trybuna Ludu", burzliwe oklaski - na szczęście nie przechodzące w owacje i dość krótkotrwałe. Ale jednak wybuchły.
Rany Boskie, kto dziś ma ochotę śpiewać chórem radzieckie pieśni rewolucyjne? Czyżby uchowała się gdzieś w łódzkich kazamatach jaczejka komunistyczna imienia Brygady Szlifierza Karhana, która właśnie podnosi głowę? Rozglądałem się z zaniepokojeniem. Na szczęście nikt nie zaczął machać przemyconym na widownię czerwonym sztandarem. Uniesienie wywołane przez majestatyczny "Wariag" najwyraźniej nie miało charakteru ideowego.
Jaki zaś miało? Może komuś przypomniała się młodość, wypięte piersi, orli wzrok, przyjemność chóralnego śpiewania w marszu? Błogosławiona niepamięć zdążyła wyprzeć już słowa, konteksty, serwilizm rytuału "umacniania przyjaźni polsko-radzieckiej", cały sens wykonywanego utworu, pozostawiła zaś tylko miłe dźwięki, melodię, podniosły rytm. A może w ogóle w odbiorze klaszczących tylko to się liczyło? Marszowe piosenki aż proszą się o oklaski - więc zaklaskano, nie zastanawiając się, czy to, co zostało przed chwilą w rytmie cztery czwarte wyśpiewane, to radziecka pieśń bojowa, "Pierwsza Brygada", czy któryś z przebojów piosenki biesiadnej rąbany co sobota przez telewizję publiczną w ramach realizowania misji kultury wysokiej. Reakcja widowni byłaby więc nie wyrażeniem stosunku do treści płynących ze sceny - lecz jedynie odpowiedzią na pozarozumowe bodźce typu "grają marsza, to klaszcz". Odpowiedzią niedaleką od zachowań słynnego psa, na którym uczony Pawłow ćwiczył niekontrolowane umysłem odruchy.
Wypada zauważyć, iż dla widzów odbierających widowisko wyłącznie za pomocą odruchów Pawłowa czas spędzony na widowni łódzkiego teatru musiał być czasem straconym. "Sen pluskwy" to przedstawienie pęknięte; wolno podejrzewać, że trochę o czym innym pisał autor, o czym innym robił przedstawienie reżyser. Zarówno jednak Dejmkowskie gorzko-nostalgiczne rozliczenia z socjalistycznymi złudzeniami minionego wieku, jak i Słobodziankowa obsesja fałszywych rajów, poplątania wartości we współczesnym świecie, kłopotów z etyką i wiarą - czytelne są wyłącznie, gdy przy ich śledzeniu włączony jest elementarny aparat krytyczny w mózgu odbiorcy. Gdy widzowi zwyczajnie chce się myśleć - a nie tylko reagować na proste, wysiłku niewymagające bodźce.
Ale właśnie z tym towarem jest dziś krucho - i to nie tylko w teatrze. W całym życiu publicznym, w którym zrobiono wiele, by zdeprecjonować krytyczne myślenie i starannie utwierdzić pogardę półinteligentów, którzy w każdym rozumowaniu wykraczającym poza poziom ich pojmowania widzą nienawistne mędrkowanie, zbędne, a może i podejrzane. Z miesiąca na miesiąc i z roku na rok rozsądni nawet ludzie przyjmowali wizję świata głupków, w którym nie ma miejsca na szacunek do skomplikowanych prawd - więc je trzeba pospiesznie upraszczać, ułatwiać, opakowywać w hasełka i proste symbole. Mądrzy ludzie wyrzekali się swej mądrości (albo wycofywali się do głębokich nisz), a wymiana myśli, idei, wartości, stawała się w coraz większym stopniu obracaniem w kółko tych samych parunastu pojęć, dość po czasie odległych od ich pierwotnego sensu, działających tak, jak impulsy na biednego psa Pawłowa - odruchowo i pozaracjonalnie. Ba, naszym "pragmatykom" zdawało się nawet, że będą na tym polu skuteczniejsi od innych; długo do nich docierało, że dążą do przegranej z kretesem.
I oto mamy to, co mamy. Polityk wygłasza przemówienie, które w świetle elementarnej analizy logicznej jest kupą oczywistych idiotyzmów - po czym sondaże informują, że pięćdziesiąt procent społeczeństwa żywi doń głębokie zaufanie. Pięćdziesiąt procent! Jakby policzyć tych aplaudujących rewolucyjną pieśń w sali łódzkiego teatru, to też zbierze się połowa widowni. Analogia bije w oczy. Ci, co wierzą wspomnianemu trybunowi, nie używają przecież mózgu, by jego brednie zweryfikować co do sensu. Słyszą tylko melodię: marszową, śmiałą, dumną i podniosłą; wezwanie, żeby wznieść sztandar i lecieć - naprzód, śmiało, na pohybel, a że niezbyt wiadomo dokąd...
Możemy sobie pogratulować.