Artykuły

Nie chciałem, by był jakimś chłopaczkiem w rajtuzach

- Chciałem, żeby był on jak najbardziej mój. Tak żebym mógł się z nim identyfikować. Wiele z problemów, z którymi boryka się Hamlet, dotyka każdego, choć oczywiście w różnym stopniu. Chciałem, żeby nie był jakimś chłopaczkiem w rajtuzach, jak to już bywało, tylko prawdziwym facetem - mówi MACIEJ PÓŁTORAK, aktor częstochowskiego Teatru im. Mickiewicza.

Zuzanna Suliga: Czy w czasach gdy na scenie dominują krótkie, komediowe formy, "Hamlet" jest jeszcze komuś potrzebny? W końcu treść to niełatwa, po co się męczyć?

Maciej Półtorak: Wydaje mi się, że ludzie nadal potrzebują "Hamleta", w końcu ten dramat Williama Szekspira nie bez kozery uważany jest za tragedię wszech czasów. To ponadczasowa treść. Wcześniej rozmawialiśmy z reżyserem spektaklu o tym, co już dotąd było. Hamlet był już i dilerem narkotyków, i sprzedawcą hamburgerów. Nie należy więc chyba kombinować, tylko odnaleźć w tym wszystkim współczesnego człowieka. Problemy, których "Hamlet" dotyczy, są ludzkie i to się nie zmienia. Zmieniają się kostiumy, formy, a ludzie zostają ludźmi.

A panu "Hamlet" był potrzebny? Dzięki niemu Maciej Półtorak wstąpił w poczet polskich Hamletów. Grono to zresztą znakomite, od Gustawa Holoubka po Adama Hanuszkiewicza, Mariusza Bonaszewskiego czy Teresę Budzisz-Krzyżanowską. Chyba było warto?

- Na pewno to wielki honor zmierzyć się z tą rolą. A przy tym odpowiedzialność, bo parę osób mocno ryzykuje: reżyser, dyrekcja teatru, sam teatr i ja także. Tyle było już tych realizacji "Hamleta", równie wiele nieudanych, że szkoda by było ponieść porażkę we własnej ocenie. Zwłaszcza gdy trochę tej pracy trzeba było włożyć. Nie wiem, czy było mi to potrzebne, bo na pewno zawsze są skutki uboczne takich wyborów. Choć nie na tyle groźne, by wpłynęły na moje życie.

Wielokrotnie powtarzano, że Hamlet to taka rola, na którą czeka się całe życie, by potem grzecznie odmówić. Jednak możliwość takiej odmowy wydaje mi się dużym luksusem.

- To była wspólna, rodzinna decyzja. Wiedziałem, że przez jakieś dwa miesiące, na czas prób, będę wycięty z życia rodzinnego. Szczególnie że my cały czas mamy dosyć dziwaczną sytuację, mieszkamy z żoną w Krakowie, a pracujemy w Częstochowie. W tym rozkroku stoję już siódmy rok. Był nawet taki żart, że gdy już będę starym, może nadal aktorem, to będę mówić: "Hamlet? Za młodu to ja takich ról odmawiałem".

Podjął pan jednak wyzwanie. Reżyser spektaklu André Hübner-Ochodlo podkreślał, że nieźle pana wcześniej przeegzaminował podczas waszej dotychczasowej współpracy. Najpierw był pan cadykiem w "Wilkach", potem była "Plaża" i wreszcie "Znikomość". Ten monodram był chyba egzaminem z szaleństwa?

- Mieliśmy jeszcze jedno spotkanie, w Sopocie przy spektaklu "Superman nie żyje", który nie doczekał się wystawienia w Częstochowie. Jak mówi André, bez "Supermana" nie byłoby "Hamleta". Rzeczywiście, pewne rozwiązania scenograficzne są bardzo zbliżone. To celowe, bo Ochodlo zawsze cytuje sam siebie w kolejnych spektaklach. Co do "Znikomości", to bałem się, że Hamlet może być zbliżony do tamtej roli. Choć to całkowicie odmienny tekst i dwie różne odsłony szaleństwa. W "Znikomości" mierzyliśmy się ze współczesnym tekstem, tutaj z klasyką literatury. Test z szaleństwa miałem przy "Znikomości", ale dalszy rozwój nastąpił w "Hamlecie".

Reżyser sugerował rozwiązania?

- Znamy się już z André, dlatego praca rozpoczęła się od pierwszej próby. Tak bez wieczorków zapoznawczych. Wiedzieliśmy, w jaki sposób będziemy pracować. André, co zawsze powtarzam, jest zawsze świetnie przygotowany do współpracy. On przyjeżdża już "z filmem w swojej głowie", jak to sam mówi. To znacznie przyspiesza pracę. Wiemy, na co możemy sobie pozwolić, a co jest niemożliwe. Choć potrafi też zaskoczyć, zwłaszcza nocnymi telefonami. Często dzwonił i pytał: "Czy Hamlet już śpi?". Było już po północy, ale odpowiadałem, że jeszcze nie. "To na pięć minut, bo mam nową koncepcję". Oczywiście rzadko kończyło się na pięciu minutach. Momentami, gdy człowiek chciał odpocząć, było to nieco uciążliwe, ale tak naprawdę to dowód na to, że André pracuje cały czas. Tym żyje. I to ma sens.

Choć spektakl każdy z widzów oceni po swojemu, to jakim Hamletem pan sam chciał być?

- Chciałem, żeby był on jak najbardziej mój. Tak żebym mógł się z nim identyfikować. Wiele z problemów, z którymi boryka się Hamlet, dotyka każdego, choć oczywiście w różnym stopniu. Chciałem, żeby nie był jakimś chłopaczkiem w rajtuzach, jak to już bywało, tylko prawdziwym facetem.

Jesteście już po dwóch premierach - sopockiej i częstochowskiej. Zastanawiam się, czy gdybyście wsparli się bardziej klasycznym przekładem, a nie wersją Jerzego Sity, to czy ktoś by to jeszcze, mówiąc brzydko, kupił?

- Gdyby był to bardziej tradycyjny przykład, spektakl byłby na pewno inny. Wyboru przekładu dokonał tak naprawę kompozytor Adam Żuchowski. Podstawowym pomysłem reżysera było to, by monologi Hamleta były śpiewane. Adam przeczytał sześć przekładów, zdecydował się na przekład Jerzego Sity. Czy w innym tłumaczeniu to by się sprzedało? Nie wiem, pewnie tak. Ale moim zdaniem była to dobra decyzja.

Ten wasz "Hamlet" jest niespokojny, mocno emocjonalny, grany na bardzo wysokich tonach. Taki jak dzisiejsza rzeczywistość, w której niemal każdy dzień przynosi nowe bestialstwo, które ludzie serwują ludziom. Tak jak u Szekspira. Każde czasy mają swojego Hamleta. Pan jest Hamletem czasu niepokoju, czasu Majdanu?

- Zawsze znajdą się bieżące analogie. Tak samo było, gdy graliśmy "Znikomość". Od razu widzowie znaleźli nawiązanie do Breivika i tragedii na wyspie Utoya. Teraz pewnie nawiązań do obecnej sytuacji na świecie też nie zabraknie.

Wracając do znakomitej "Znikomości". Czy po przerwie powróci ona na częstochowską scenę?

- Mieliśmy niedawno zebranie zespołu artystycznego z dyrekcją teatru. I dyrektor zapowiedział, że wróci. Choć ostatnio wokół "Znikomości" jest spore zamieszanie. Występuję w Piwnicy pod Baranami, mocno zaangażowanej w Festiwal im. Piotra Skrzyneckiego, który odbywa się w Mińsku Mazowieckim. Dyrekcja Piwnicy zdecydowała, że zaprezentuje tam właśnie "Znikomość". Ustalono termin - 20 listopada. André zapytał mnie, czy pamiętam, jaki jest jeden z podtytułów "Znikomości". Nie pamiętałem. Okazało się, że właśnie "20 listopada". Wtedy miały miejsca wydarzenia, o których opowiada spektakl [sztukę oparto na prawdziwych wydarzeniach, w 2006 r. uczeń szkoły w Emsdetten postrzelił pięciu nauczycieli, kolegów z klasy, następnie sam się zabijając - przyp. red.]. Choć ostatnia informacja jest nie najlepsza, bo podobno organizatorzy wycofują się z tego projektu. Zobaczymy, czy się uda. Jednak w tym sezonie Teatru im. Mickiewicza "Znikomość" będzie na pewno grana.

Nie za dużo tego szaleństwa jak na jedne barki?

- Momentami, kondycyjnie, szczególnie dla głosu, to duże obciążenie. Ale pókim młody, to pociągnę. Choć zastanawiam się, co będzie, gdy będą "Znikomość" wznawiać za 15 lat. Czy jeszcze podołam?

Znów rzucać krzesłem w publiczność i skakać po wojskowej siatce? Znów przerażać?

- Przecież publiczność tego oczekuje. Najtrudniejszym widzem jest widz młody, najbardziej wybredny i szczery w opinii. Kiedyś podeszły do mnie takie dwa młode gary i jeden mówi: "Wie pan co, ja już jestem drugi raz na "Znikomości" , teraz przyszedłem z kolegą z innej szkoły i usiedliśmy sobie w pierwszym rzędzie". To było super, najlepsza recenzja, jaką dotąd otrzymałem.

I choć pewnie często pada podobne pytanie, ja też zapytam: jak nie zabrać tego szaleństwa do domu?

- Takie role zawsze mają wpływ na codzienność, choć zależy to od indywidualnego podejścia do zawodu. Trzeba zachować higienę i rozgraniczać obie sprawy. Spotkałem się z bardzo tragicznymi przypadkami, gdy ludzie odpływali daleko, myląc dwa światy. Ja nie mam z tym problemu. Tam mi się przynajmniej wydaje, choć najlepiej oceni to moja żona. Chociaż żeby taka rola była dobra, trzeba być blisko szaleństwa. Trzeba ryzykować za każdym razem, gdy wychodzi się na scenę.

Równowagę ma pan w domu, ale czy na scenie też zapowiada się jakaś alternatywa? Ma pan już może kolejne teatralne plany?

- Nie znamy jeszcze obsad na ten sezon. Możliwe, że w jakiś spektakl wejdę. Mamy kilka realizacji, głównie w małych, czteroosobowych grupach. Nie wiem, czy znajdę się w ich obsadzie. Mam nadzieję, że tak.

***

Maciej Półtorak, rocznik 1982. Absolwent PWST im. Ludwika Solskiego w Krakowie. Od 2005 r. związany z zespołem Piwnicy pod Baranami, od 2007 r. aktor Teatru im. Mickiewicza w Częstochowie. Na częstochowskiej scenie można go zobaczyć w takich spektaklach jak m.in. "Napisz do mnie", "Śmierć", "Hemar w chmurach. Kabaret" czy "Tango FM". Prywatnie mąż Marty Honzatko (także aktorki częstochowskiego teatru) oraz ojciec Tobiasza i Horacego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji