Artykuły

Miętówki

"Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku" w reż. Agnieszki Glińskiej w Teatrze Studio w Warszawie. Pisze Karol Płatek w serwisie Teatr dla Was.

Od dawna staram się zrozumieć, jak to jest, że "Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku" to dramat tak świetny. Różne inscenizacje pomagają znaleźć tego problemu różne rozwiązania, podkreślając najrozmaitsze tego utworu zalety. Spektakl Agnieszki Glińskiej w Teatrze Studio, wydaje mi się, wyciąga najwięcej prezentów spod choinki Masłowskiej.

Fabułę sztuki znają wszyscy, Masłowskiej jest od dawna wszędzie pełno (i dobrze). Dramat wystawiony po raz pierwszy w 2007 roku zdołał zadomowić się w świadomości publiczności teatralnej, chociaż łatwych początków nie miał. "Dwoje biednych Rumunów" to tekst nieco obciążony wcześniejszymi prozatorskimi sukcesami autorki "Pawia królowej". Jako literatura, jako rzecz do czytania (że tak wytłumaczę ideę literatury) - pierwsza jej sztuka została ledwo zauważona, a jeśli nie ledwo, to jednak zbyt ledwo. Pomogły właśnie dopiero interesujące premiery, które pozwoliły wybrzmieć całemu ładunkowi gniewu, smutku i bezwzględnej diagnozie - rzeczom przez autorkę znakomicie wpisanym w tekst.

No ale zarysujmy nieco akcję, to się przyda. Mamy dwoje młodych ludzi, którzy uczestniczyli w "imprezie tematycznej". Myśl przewodnia zabawy: ubrać się wyjątkowo tandetnie, jak wieśniactwo, biedota etc. Ot, taka interesująca rozrywka. Na melanżu pojawiają się prochy. Dwoje głównych bohaterów zażywa wspomniane substancje, efektownie im odwala. Parcha i Dżina wchodzą w role legendarnych i (niestety) przysłowiowych Rumunów. Udają gorszych, brzydszych, głupszych, bardziej polskich (mimo że "rumuńskich") niż to co najbardziej polskie. I ruszają w rajd. Trip narkotykowy i trip rzeczywisty, po Polsce, po kraju chamstwa, karier mających przypominać te zachodnie, wódki, seriali i przemocy.

W sztuce dostaje się wielu grupom społecznym. Pomaga w tym niejako przejściowość "Rumunów" - dramat ten jest, moim zdaniem, mostem między okresem "dresiarskim" a "glamourowym" w pisarstwie Masłowskiej. To zjadliwa satyra na umysłową miałkość społeczeństwa i estetyczne dno naszego otoczenia, na pozorny sukces w amerykańskim stylu i na młodych ludzi, którzy (rozpieszczeni albo zaniedbani - to często, w tym wypadku, bez różnicy) nie umieją się odnaleźć w dorosłym życiu. A wszystko to w tekście przecież bardzo krótkim, niepozornym. No, ale żeby to dostrzec, trzeba chcieć. Nie żeby to było specjalnie trudne, nie uprawiam tutaj wyuzdanej hermeneutyki, ale w modzie jest ostatnimi czasy deprecjonowanie tej pisarki. Nie czytać Masłowskiej, pogardzać nią - to takie hipsterskie, to takie "świadome".

Rozpisałem się nieco i trochę zapomniałem o samym spektaklu, ale to pozory. Pozory, bo uważam, że Agnieszce Glińskiej udało się podkreślić właśnie tę wielką siłę "Rumunów". Dzięki znakomitej, świadomej reżyserii - możliwe było podkreślenie, wyciśnięcie tragizmu i głębokiej ciemności, które się w bohaterach gnieżdżą. A przecież to nie takie łatwe, bo powaga może akurat w wypadku tego utworu zostać przywalona lawiną humoru, która zasypuje widzów już od pierwszych sekund. Tak, Glińska doskonale wie, co w "Rumunach" najważniejsze. Wyciągnęła nawet gorzką ironię pomieszczoną w didaskaliach dzięki wprowadzeniu postaci dwójki policjantów (znakomici Dorota Landowska i Modest Ruciński), którzy relacjonują w uporządkowany sposób całą historię.

No, a właśnie - aktorzy. To druga, obok reżyserii, noga, na której pewnie stoi cielsko Polski B opisane przez pisarkę. Aktorstwo to niesamowicie intensywne, agresywne wręcz. Piekielnie mocne wrażenie robi Marcin Januszkiewicz w roli Parchy - skupione, pogardliwe spojrzenie, które nie łagodnieje ani na moment. Wszyscy są zresztą świetni i nawet "śmieszne" fragmenty grane są na pełnym - proszę zatkać uszy - wkurwieniu. Dodatkowym walorem jest jeszcze to, że aktorzy naprawdę rozumieją język Masłowskiej, to widać. Język ten ma swój własny rytm i bardzo łatwo go zatracić nieumiejętnym mówieniem. Może wtedy wydawać się wynaturzonym bełkotem pozbawionym sensu. A jest wynaturzonym bełkotem tegoż sensu pełnym.

W ogóle myślę, że cały zespół podszedł do zadania na serio. Nie że na serio do pracy, do grania ogólnie - to, myślę, jednak standard. Chodzi mi o tę konkretnie sztukę, o te słowa, o tę wizję reżyserki. Takiego wrażenia się dokładnie nie opisze, takie wrażenie się ma albo się nie ma. Ja mam. Ale na koniec jedna mała scena, która może to moje przeświadczenie jakoś przybliży: kiedy tak słuchałem o buractwie i debilizmie - na widowni zaczęło nasilać się irytujące szeleszczenie opakowaniem po miętówkach. No tak, czemu by nie? Czemu by nie szeleścić właśnie jakąś folią, gdy na scenie jest o chamstwie i ogólnej tragedii umysłowej?

A teraz puenta tej sceny, która wiąże się z aktorami i ich grą "na serio": nagle, wspomniany już, Modest Ruciński ewidentnie wychodzi z roli i zamiast na partnerów patrzy w stronę szeleszczącej pani - patrzy lodowato, niebezpiecznie, złowrogo. Rzadko się coś takiego widuje, taką złość, bardzo rzadko. A pani szeleścić przestała.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji