Czas farsy?
Boże! Mój Boże! Gdzie nam żyć/ i gdzie nam tworzyć przyszło?/ I co grać mamy dla tego siana/ co z butów na salony wyszło? - biadoli w swoim wierszu (ale nie bez poczucia humoru) aktorka Dorota Stalińska. No, może warto sięgnąć po farsę, bo to najlepsza pułapka na myszy. Sęk jednak w tym, że farsa wydaje się niektórym wyrafinowanym estetom i "nawiedzonym" nazbyt plebejska i niepoważna.
Inna znana aktorka, Ewa Dałkowska, tak powiedziała przed dwoma laty: "Myślę, że postawienie na rozrywkę właśnie teraz, kiedy gorączkowo szukamy prawdy i światopoglądu, obniży prestiż i mit teatru. W trudnym momencie ważniejsze jest dawać nadzieję niż pocieszać". Nie wiem, czy trudny czas minął, czy właśnie nadszedł na wszelki wypadek od złudnej nadziei (która wiadomo czym jest) wolę jednak "jaja". I w tym względzie stary Beaumarchaise jest mi bliższy od niejednego proroka czy zbawiciela.
Szanując cudze poglądy, pozwolą sobie jednak zaznaczyć, że kto chce, niech sobie demonstruje, że się do farsy nie zniży, że śmiać się nie będzie od ucha do ucha z byle czego. Mnie się farsa podoba i już. Byle nie zawsze i wszędzie, ale przecież to nam nie grozi. Zresztą teatr, oprócz swej dziejowej misji sprawowania rządu dusz i cierpienia za miliony, ma również do spełnienia bardzo prozaiczną rolę - rozśmieszać i zabawiać widza.
Pozycja farsy w polskiej kulturze - jak ktoś trafnie zauważył - podobna jest do sytuacji pornografii. Oficjalnie jest ignorowana za bezwzględne demonstrowanie takiego teatru, który podnieca widza do lekkiej, łatwej i przyjemnej zabawy. Nieoficjalnie - sprawia dużą przyjemność, a nawet ogromną. Niestety, zbyt chyba rzadko renomowane teatry sięgają po ten gatunek, obawiając się jakby, czy im uchodzi figlować.
Otóż uchodzi, uchodzi. Przekonały nas o tym szacowne mury poznańskiego Teatru Wielkiego, w których z farsą wystąpił gościnnie warszawski Teatr Współczesny Nie runęły bowiem wcale po salwach śmiechu jako te mury biblijne od trąb jerychońskich. Ba, rżał nawet skrzydlaty ogier na dachu Opery. Jak się bowiem okazało "Czarna komedia" która uchodzi za jedną z najlepszych fars współczesnych, w perzynę obraca całe to nasze narodowe ponuractwo.
Ale też farsę grać jest niezwykle trudno. Wszystko musi chodzić jak w zegarku. A więc jeśli Jerzy Zelnik, wielbiciel (na scenie) nie tylko antyków, ale i panów, spryskuje się dezodorantem, to dokładnie wtedy na wysokości jego pachy musi się znaleźć Piotr Machalica, aby szprycą spod żebra dostać w twarz, bo inaczej cały efekt pryska. Takich powodów do śmiechu warszawscy aktorzy dali zresztą widzom poznańskim aż w nadmiarze. Czasem nawet trudno było kontrolować przeponę, przeto niektóre kwestie na scenie ginęły pośród wesołego rechotu na widowni.
Peter Shaffer, autor farsy (było nie było także autor "Amadeusza") wpadł na genialny pomysł, który polega na tym, że w mieszkaniu bohatera gaśnie światło i cała rzecz toczy się w ciemnościach. Ale na scenie jest wtedy jasno, więc widz doskonale widzi, jak postaci "Czarnej komedii" zmagają się z "ciemnością". Na przykład Agnieszka Kotulanka co rusz w kontakcie z sofą zginała się jak scyzoryk, zaś pułkownik Kazimierz Kaczor parł do przodu jak wóz bojowy, tnąc powietrze w stylu karateki. A artysta-instalator, czyli Piotr Machalica posuwał się z kolei krokiem początkującego florecisty.
Jak na farsę przystało, pułkownik musiał oczywiście zaliczyć glebę, a jego córeczka spadając ze schodów zwisła na poręczy niczym Harold Lloyd na wskazówce zegara w swojej słynnej sekwencji filmowej. Natomiast "zniewieściały" Jerzy Zelnik ściągał elegancko swoje kolanówki, rolując je na nogach niczym damskie pończoszki. Udał się więc "Gazecie" patronat nad tą "niepoważną" wizytą znakomitej sceny stołecznej "pod Pegazem". A tymczasem po farsy sięgają także teatry wielkopolskie. W Kaliszu prezentują "Korowód", czyli farsę o "bzykaniu", zaś poznański Teatr Polski zapowiada "Sie kochamy" Shisgala, też rzecz pikantną. A zatem powtórzmy za Beaumarchaise: "Niech żyje wesołość! Kto wie, czy świat potrwa jeszcze trzy tygodnie?" Może więc lepiej nie czekać do końca i wcześniej umrzeć ze śmiechu na jakiejś farsie. Skutek ten sam, ale o ileż przyjemniej.