Artykuły

Dojrzałam do macierzyństwa

- Publiczność kocha geniuszy. Jej nie interesuje to, że geniusz zostawił mnóstwo kobiet, że jest mu obojętny los własnych dzieci. Ważne, że zrobił film, który przejdzie do historii kina - mówi AGNIESZKA WARCHULSKA.

Piękna i rozumna, co nieczęsto idzie w parze. Rozmowa z Agnieszka Warchulską to czysta przyjemność, bo po pierwsze wie, co mówi, a po drugie nie histeryzuje przy autoryzacji. Jest w szczególnym momencie - wkrótce urodzi dziecko, które już wiele zmieniło w jej życiu.

Jest taka piosenka: "Wsiąść do pociągu byle jakiego (...) ściskając w ręku kamyk zielony, patrzeć, jak wszystko zostaje w tyle". Tak jest w filmie "Teraz ja". Dziewczyna, którą gra Agnieszka Warchulska, jedzie przed siebie, nie wiadomo dokąd. Chyba zależy jej na tym, żeby spotkać siebie, ale po drodze spotykają masa absurdalnych sytuacji, pogubionych ludzi. I ona przegląda się w tych sytuacjach, spotkaniach z ludźmi jak w lustrze.

Katarzyna Józefowicz, Katarzyna Szczerbowska: Nie ma pani wrażenia, że tak właśnie wygląda życie, jeżeli tylko chcemy obserwować, żyć świadomie?

Agnieszka Warchulska: - Mam takie wrażenie. Staram się na nic specjalnie w życiu nie nastawiać, być otwarta na to, co los przyniesie. Zdziwiło mnie ostatnio pytanie od publiczności, dlaczego w filmie "Teraz ja" nie ma miejsca dla normalnych ludzi. Ale jak się człowiek przyjrzy temu, co go otacza, co chwila znajduje się w sytuacjach absurdalnych, spotyka okazy. Kiedyś z moim ówczesnym chłopakiem wyruszyliśmy stopem na festiwal teatralny do Awinionu. W efekcie podróż trwała dwa tygodnie, bywało, że dryfowaliśmy z południa na północ. Czasem miałam wrażenie, że porywa nas mafia, jakiś mężczyzna zabrał nas do swojego domu. Podjechaliśmy pod willę z ogrodem. Byłam pewna, że będziemy na niego czekać pod domem, a on nas zaprosił do środka. Pokazał lodówkę, barek, łazienkę i zamknął się w pokoju z komputerem. Myślałam że nas zgwałci i zabije, no bo odzywają się w człowieku takie myśli. Spotkaliśmy też mężczyznę, który słuchał w samochodzie muzyki operowej i śpiewał przy tym na całe gardło.

Ma pani czasem ochotę wziąć plecak i iść przed siebie, jak najdalej?

- Mam. Robiłam takie rzeczy. Mojej mamie się to niespecjalnie podobało. W liceum przeżywałam okres buntu, ale już z tego wyrosłam. Chociaż tak naprawdę chyba każdy czasami chce uciec. Nawet w najbardziej udanym związku są takie momenty, że człowiek chce przez chwilę pobyć sam, spojrzeć na życie i siebie z dystansem. Jednemu wystarczy wyprawa do kina, długi spacer czy wyjazd na Mazury, aktoś inny musi odciąć się na dłużej. Może jak się zatoczy koło, uda się z kimś spotkać na nowo? Przeciwko czemu się pani buntowała?

- Chyba każdy dorastający człowiek ma permanentną potrzebę odcięcia się od rodziców. Moi znajomi dość swobodnie wychowują dzieci, podchodzą do nich z szacunkiem, dają dużo luzu, a one i tak się czasami buntują. Błąd popełniają i rodzice, i starzy mistrzowie, jeśli obrażają się za to na młodych. Młodość ma to do siebie, że potrzebuje zmiany, kontry. Ja się buntowałam przeciwko nadopiekuńczości rodziców.

Trudno walczyć z troskliwością.

- Oni się chyba martwili, że jestem zbyt delikatna. Jako dziecko byłam zamknięta w sobie. dopiero w liceum znalazłam znajomych, z którymi się dogadywałam, lak tata usłyszał, że dostałam się do szkoły teatralnej, załamał ręce. Nie dlatego, żeby to była ujma dla rodziny. Bał się, że sobie nie poradzę z brakiem pieniędzy, z ciągłą konfrontacją. Po części miał rację, bo dużo kosztowało mnie, żeby nauczyć się radzić sobie z takimi rzeczami. Był jeszcze jeden lęk. My z bratem przydarzyliśmy się rodzicom dość wcześnie. Było im bardzo ciężko. Za wszelką cenę chcieli mnie przed tym ustrzec.

Jak to było? Nie pozwalali wychodzić, oglądać telewizji nocą,

kazali się spowiadać z każdego kroku?

- Pamiętam niekonsekwencje w zachowaniu rodziców. Na przykład ojciec budził mnie, trzynastolatkę, której nie pozwalał oglądać wieczorami telewizji, w środku nocy na film o Jimim Hendriksie, jego idolu, robił kawę i mówił: oglądaj. Miałam w domu dostęp do książek dla dorosłych.

Rodzice totalnie szanowali moją wolność. Nikt mi do szuflad nie zaglądał. Nie przyszłoby im do głowy, żeby wejść do mojego pokoju bez pukania. Ale ustawili też kłopotliwe granice - nie pozwalali chodzić na koncerty, wyjeżdżać pod namiot. Uważali, że może mnie spotkać coś złego. Musiałam walczyć o ich ustępstwa w tych kwestiach. Wracałam cała, bez dziar i śladów po igłach, i udowadniałam, że można mi zaufać. Teraz zastanawiam się, jak to będzie, jak stanie przede mną człowiek i powie: "mama, weź wyluzuj". Nie wiem.

Dorosłość to wyzbycie się ochoty na walkę z całym światem?

- Dla mnie to ponoszenie konsekwencji swoich decyzji, umiejętność przyznania się do błędów, odpowiedzialność za bliskich. Wiele razy wydawało mi się, że już jestem dorosła, ale tak naprawdę dorosłość zaczęła się od pierwszej wigilii, którą musiałam zrobić sama po śmierci mamy. Dopóki żyją rodzice, człowiek może mieć czterdziestkę, pięćdziesiątkę, wychowywać własne dzieci, ale nadal jest dzieckiem. Pępowina zostaje ucięta, jak rodzice odchodzą. Nie ma możliwości kontaktu, poradzenia się. Czasem chodzi o prozaiczne rzeczy, dylematy typu jak ugotować zupę grzybową, bo mama robiła ją świetnie, a ja nigdy jej nie spytałam o proporcje. Ale też o ten rodzaj siły, którą trzeba mieć, żeby wszystko zorganizować. Wciąż pokonujemy kolejne progi, zakręty, po których jesteśmy mądrzejsi, dojrzalsi. Na pewno dla kobiety urodzenie dziecka jest takim momentem. Ja teraz to czuję.

Pani świat się zmienia?

- Tak. Do tej pory stać mnie było na deklaracje, że nie będę pracowała przy tym czy innym serialu, bo poziom jest nieodpowiedni. Teraz wiem jedno: urodzi się ktoś, kto będzie w stu procentach ode mnie zależny przez długi okres swojego życia i wszystko zostanie temu podporządkowane.

Macierzyństwo jest częściową rezygnacją z siebie?

- Rezygnuję z części siebie, ale też coś zyskuję. Macierzyństwo to też jestem ja. To kolejny krok. Niestety, żyjemy w takiej kulturze, że chcielibyśmy mieć wszystko naraz. Jednocześnie wychowywać trójkę dzieci, robić karierę, bywać w nocnych klubach, flirtować na imprezach i mieć stałego, oddanego partnera. Dziewczyny, które co dwa tygodnie zmieniają facetów, wzruszają się widokiem pary staruszków na ulicy, trzymających się za ręce. Każdy z nas ma wolny wybór. Jeżeli człowiek idzie w prawo, nigdy się nie dowie, co by było, gdyby poszedł w lewo. Stanie na rozdrożu też nie jest rozwiązaniem, bo nie doświadcza się niczego. Pójście w prawo, ale konsekwentne, poznawanie drogi kamyk po kamyku to jest sposób. Na tym chyba też polega dojrzałość, że człowiek sobie zdaje sprawę z tego, że warto wybrać.

I przy okazji pozbyć się złudzeń?

- Młodość karmi się złudzeniami i iluzją. Takie jest jej prawo. Potem człowiek się tych złudzeń pozbywa. A prawo wieku dojrzałego? Nie chciałabym na starość być człowiekiem, któremu jeszcze wszystkiego żal i tak chwyta się życia za wszelką cenę. Od kobiet, które mają 60, 70 lat, słyszę niekiedy: wiesz, przychodzi wiosna i jak widzisz pięknego chłopaka, to na sekundę zapominasz, że w jego oczach już jesteś babcią...

Pani, młoda osoba, tęskni za młodością?

- Zawsze tęskni się za młodością, ale myślę, że w ludziach, którzy przeżyli życie dobrze, intensywnie i nie rezygnowali, ta tęsknota jest zminimalizowana. Mają w sobie spokój, totalną zgodę na życie. Mój ojciec stwierdził, że jak odeszła mama, to on zorientował się, że jej rówieśnice to stare kobiety. Ona dla niego nie była starą kobietą. Jeżeli ludzie się kochają, podsycają uczucia, to są dla siebie wciąż tacy sami. Mnie wzrusza, jeśli siedemdziesięcioletni facet mówi do swojej żony: Zuzia. Wiem, że on widzi jej zmarszczki, ale wierzę też, że widzi dziewczynę z warkoczem, którą poznał. Zlewa mu się to w jedno. Ale ludzie, którzy co tydzień zmieniają partnerów, pewnie też mają swoje racje. Co kto lubi.

Dziwna z pani mieszanka - nowoczesność i tradycjonalizm w jednym?

- Jedno drugiemu nie przeczy. Czeka nas renesans małżeństw. Boom na wolność kojarzył się ludziom ze stawianiem na siebie, z brakiem kompromisów. A w związek z drugim człowiekiem są wliczone kompromisy. Nie ma innej możliwości. Myślę, że powoli wyciągamy wnioski z mody na wolność. Współczesne małżeństwa są oparte na dużo większej samoświadomości partnerów niż związki naszych rodziców. W Stanach spada liczba rozwodów. Do ludzi dociera, że nie ma sensu pakować się po pierwszym konflikcie. Kobieta, którą gra pani w "Teraz ja" przygląda się życiu. Nie ma żadnych oczekiwań. Jest zaskakiwana.

Myśli pani, że szczęście to taki stan, kiedy się nie ocenia i nie ma oczekiwań?

- Gdybym znała odpowiedź na to pytanie, byłabym guru. Mam problem z pojęciem nirwany, stanem, kiedy nie ma się pragnień. Tym bardziej że cały nasz rozwój jako gatunku to wynik pragnień. Czegoś pragniemy i tego nie dostajemy, więc zaczynamy walczyć. Z drugiej strony stale będzie w nas taka wewnętrzna potrzeba spokoju - przyjmowania z pokorą tego, co życie przynosi, bez względu na marzenia. Jak patrzę na miłość rodziców do mnie albo moją do męża, to myślę sobie, że nie może być w niej czegoś złego. A ta miłość to ewidentna realizacja mojego pragnienia.

To dość przewrotna i asekuracyjna definicja miłości.

- Mam na własny użytek taką teorię, że są ludzie predestynowani do tego, żeby być świętymi, guru, przewodnikami. To ci, którzy ostatecznie przeważyli w sobie szalę na stronę wyzbywania się pragnień. Reszta, czyli 99 procent ludzi, będzie ją przechylać raz na jedną, raz na drugą stronę. Ken Wilber, który jest propagatorem myśli buddyjskiej i jednym z moich autorytetów, uważa, że pragnień należy się wyzbywać. Ale jedną z najpiękniejszych książek, jakie w życiu przeczytałam, jest jego książka "Śmiertelni, nieśmiertelni"... o jego wielkiej miłości. Nie wiem.

Po co się szarpać, wybierać, miotać? Jaki jest cel tego wszystkiego? Co, jeżeli po śmierci nic nie ma?

- Zastanawiam się nad tym. Czy większą odwagą jest przeżyć życie w wierze, szanując ceremoniał, ufając, że jest życie wieczne, czy spojrzeć przed siebie i stwierdzić, że tam, po drugiej stronie, nic nie ma. Imponują mi ludzie, którzy żyją w przeświadczeniu, że z chwilą śmierci kończy się wszystko. Potrafią stanąć i powiedzieć: kobieta, którą kochałem, odeszła i nigdy jej nie spotkam. To wymaga ogromnej odwagi. Mam wrażenie, że po drugiej stronie coś jest, że spotkamy naszych bliskich.

Ludzie się boją myśleć o takich rzeczach.

- Myślę, że wielka sztuka rodzi się z próby odpowiedzi na pytania o sens. Sztuka jest meczem bokserskim pomiędzy nami a wielką niewiadomą. Robi pani czasem coś, co wydaje się bez sensu?

- Bardzo często. Weźmy na przykład to, że ciągle od nowa trzeba zmywać naczynia albo że robi się kolację przez pól dnia, a zjada w 15 minut.

A coś ryzykownego, jak dziecko, które łapie za gorący czajnik?

- Robię, bo tak jak małe dziecko muszę się uczyć. Jeśli kobieta wikła się w toksyczny związek i wychodzi z niego, powinna wiedzieć, żeby wystrzegać się takich układów. Warto drążyć siebie i przyglądać się sobie, żeby wiedzieć, że awantura w domu o szklanki jest tak naprawdę awanturą o coś innego. Przecież to są łatwe do zaobserwowania sytuacje. Dziecko plącze, nie chce jeść, bo chce matkę zatrzymać w domu. Nasza psychika ciągle się chowa za przebraniami, byle tylko nie pokazać problemu.

Co dla pani oznacza dzisiaj bycie prawdziwą kobietą?

- Tym pytaniem prowokują mnie panie do odpowiedzi, że mam piersi

i waginę, tak?

To inaczej: co jest kobiece?

- Odpowiem nie wprost. Mnie się podoba to, że kobiety coraz częściej pokazują, że zasługują na poważne traktowanie, a jednocześnie nie rezygnują z zewnętrznych atrybutów kobiecości. Cieszę się, jak spotykam instruktorkę nurkowania, która ma przepiękne paznokcie z french manikiurem, seksowny kostium i jest doskonała w swojej pracy. Na początku musiała zaprzeczyć swojej kobiecości. Musiała się zachowywać jak chłopczyca, bo nie wierzono, że krucha istotka jest w stanie uprawiać trudny sport i brać odpowiedzialność za innych. Myślę, że stuprocentowa kobiecość to umiejętność bycia silną wewnętrznie bez rezygnowania z seksapilu, z tego, że chce się mieć 50 par butów, ileś tam torebek, że się lubi dobre perfumy.

Takie zewnętrzne atrybuty są dla pani ważne?

- Na co dzień ubieram się sportowo, bo biegam z planu na plan. Po co robić makijaż, skoro charakteryzatorka zrobi to lepiej? Ubieranie się w coś ekstra też byłoby bez sensu, bo i tak trzeba się przebrać w kostium. Chyba też dlatego, kiedy gdzieś wychodzę, lubię mieć na sobie ciuch naprawdę wieczorowy. W ciąży zorientowałam się, że wszystkie moje buty, poza trampkami i adidasami, są na takich szpilkach, że nie mogę ich nosić. Pierwsza rzecz to było sprawienie sobie czółenek na płaskim obcasie. Ale nie mam obsesji na punkcie ciuchów. Czasami robię sobie typowo kobiece prezenty. Lubię torebki, buty i perfumy. Mogę chodzić w dżinsach i podkoszulku, ale jak mam na sobie dobre buty i dobrą torebkę, czuję się ubrana.

Kobieta, która o siebie dba, budzi kontrowersje. Trudno polubić i szanować kogoś, o kim się myśli, że tylko zmienia szpileczki.

- Bo u nas bardzo długo szanowana kobieta to była matka Polka. Najlepiej żona powstańca, zesłańca, więźnia politycznego, która wychowywała dzieci, a w wózku przemycała ulotki. Musi upłynąć jeszcze sporo czasu, żeby myślenie o kobiecości się zmieniło. Niewątpliwie bieda sprzyja temu. Bo jak kobieta może mieć świadomość siebie, skoro jest zniewolona materialnie?! Wszystko jest kwestią poznawania siebie i wyciągania wniosków. Ciągle jesteśmy poddawani takim sprawdzianom. Kiedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży, ucieszyłam się, bo dojrzałam do macierzyństwa. Ale po tygodniu zadzwonił telefon z propozycją filmową, a dwa tygodnie później drugi. Pomimo że pragnęłam tego dziecka, przepłakałam kilka nocy. Był we mnie bunt, że to się tak ułożyło - pięć lat nie robiłam filmów, w zeszłym roku nakręciłam jeden, a teraz dwa przelecą mi koło nosa. Podobnie było z moim mężem. On też uważa, że jest w takim momencie, że może mieć dziecko. A pierwsze, co powiedział, kiedy usłyszał, że zostanie ojcem: "Nie kupię sobie sportowego samochodu, tylko kombi" (śmiech). To są takie zwykle ludzkie sprawy...

Aktor podobno tym lepszy, im mniej analizuje. Po co pani to samodoskonalenie?

- Dlatego czasami się zastanawiam, czyja się nadaję na artystkę. Jak się prześledzi losy wielkich ludzi, najczęściej okazuje się, że byli okrutni dla swoich bliskich. Często o tym rozmawiamy z Przemkiem, oglądając filmy. Publiczność kocha geniuszy. Jej nie interesuje to, że geniusz zostawił mnóstwo kobiet, że jest mu obojętny los własnych dzieci. Ważne, że zrobił film, który przejdzie do historii kina. Pociesza mnie fakt, że czasem porządni ludzie też robią rzeczy genialne. Czasami mam wrażenie, że aktorstwo to perwersyjna gra, bo naturalne w człowieku jest dążenie do szczęścia, we mnie również. A na scenie czy przed kamerą doprowadzam się do ciemnych stanów, przywołuję złe wspomnienia. To chyba nie jest do końca normalne.

Pewnie wielu aktorów, gdyby nie wykonywało tego zawodu, zwariowałoby. Pani też?

- Nie wiem, ale z wieloma problemami poradziłam sobie dzięki graniu. Nie ma to nic wspólnego z łatwą psychoterapią czy ekshibicjonizmem, którego nie znoszę. Kiedyś zrobiłam spektakl na podstawie książki "Czyż nie dobija się koni?". Przez dwa miesiące prób żyłam z moją bohaterką samobójczynią, z rozmyślaniem o podcinaniu sobie żył. Nagle dotarło do mnie, że były takie momenty w moim życiu, że się o to ocierałam. Tak się dobrze złożyło, że miałam obok siebie przyjaciół, rodzinę, która mnie wspierała. Mogłam na nich liczyć, nawet jeżeli wydawało mi się, że jesteśmy w stanie wojny. I pomyślałam o ludziach, którzy są samotni. Bo każdy ma chwile rozpaczy, pustki. Każdy człowiek ma ciemną stronę. Są tacy, którzy dążą nieustannie do odebrania sobie życia, ale zwykle samobójstwo popełnia się w krytycznym życiowym momencie. Myślę, że każdy czasem myśli o tym, jakby to było, gdyby się zabił.

- Do jakich wniosków pani dochodzi?

- Należę do ludzi, których trudno wyprowadzić z równowagi. Jestem słabosilna. Kiedyś mój znajomy psycholog powiedział, że jeśli tacy ludzie jak ja przechodzą kryzys, to bardzo poważny. Mój brat też jest psychologiem. Często rozmawiamy na takie tematy. U mnie psychoterapia mijałaby się z celem. Tyle się o tym naczytałam, tak się tym interesuję, że musiałabym trafić na genialnego psychoterapeutę. Jak ktoś próbuje mnie analizować, mówię: a teraz mi powiesz, że z tego wynika to czy tamto. Ja to wiem. Samoświadomość to broń do walki z kryzysami wewnętrznymi.

Czego pani wymaga od mężczyzny? Na co nigdy pani by nie pozwoliła?

- Miałam to szczęście, że moja mama była świadomą siebie kobietą i była szanowana przez mojego ojca. W ogóle kobiety w mojej rodzinie są silne i szanowane przez facetów, więc myślę, że nigdy nie pozwoliłabym sobie na to, żeby uwikłać się w związek nacechowany przemocą fizyczną. Nawet trudno mi sobie wyobrazić, żeby mężczyzna mnie uderzył. No, może nie uderzył, tylko pobił, bo zakładam, że są sytuacje, w których może ponieść. Jest we mnie silny instynkt samozachowawczy i silny szacunek dla siebie jako człowieka. Nie dla kobiety, ale dla człowieka. Mój ojciec mi zawsze powtarzał: stawiaj na siebie i na swoje zdanie, a nie na to, jak cię widzą inni, bo to jest najważniejsze. Na bicie w domu bym sobie nie pozwoliła. Natomiast problem się pojawia przy przemocy psychicznej, przy manipulacji. Bo to są bardzo często zakamuflowane sytuacje. Przeżyłam taki związek. Człowiek żyje z kimś fascynującym i nawet się nie zorientuje, kiedy jest już w sieci, połknął haczyk i druga strona robi z nim, co chce. Chciałabym powiedzieć, że jestem z kimś, kto jest świetnym, mądrym, dobrym człowiekiem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji