W krzywym zwierciadle
Dramaty Witolda Gombrowicza nadal cieszą się niesłabnącym powodzeniem. Chętnie sięgają po nie teatry (i to nie tylko dlatego, że wypada mieć w repertuarze tzw. pozycje ambitne), coraz chętniej akceptuje je również publiczność. Dość powiedzieć, że od prapremiery "Iwony" w 1957 roku jego sztuki wystawiono kilkadziesiąt razy...
Nic więc dziwnego, iż teatry przejawiają coraz większe zainteresowanie powieściami Gombrowicza. Po udanej łódzkiej adaptacji "Trans-Atlantyku" dokonanej przez Mikołaja Grabowskiego - podobnego przedsięwzięcia podjął się Eugeniusz Korin, przysposabiając go do dużej sceny Teatru Polskiego we Wrocławiu, również we własnym opracowaniu i reżyserii.
Co zatem jest w "Trans-Atlantyku", że adaptowano dla teatru właśnie tę, a nie inną z powieści Gombrowicza? Najlepiej chyba wyjaśnia to sam autor: "Trans-Atlantyk" nie ma żadnego tematu poza historią, jaką opowiada. To tylko opowiadanie, to nic więcej, jak tylko pewien świat opowiedziany - który o tyle może być coś wart, o ile okaże się ucieszny, barwny, odkrywczy i pobudzający - to coś lśniącego, migotliwego, mieniącego się mnóstwem znaczeń. "Trans-Atlantyk" jest po trosze wszystkim, co chcecie: satyrą, krytyką, traktatem, zabawą, absurdem, dramatem - ale niczym nie jest wyłącznie, ponieważ jest tylko mną, moją "wibracją", moim wyładowaniem, moją egzystencją. (...) To utwór najbardziej patriotyczny i najodważniejszy, jaki kiedykolwiek napisałem".
Tyle sam Gombrowicz. Reszta, a więc złożenie z dość luźno powiązanych scen z życia przedwojennej argentyńskiej Polonii spójnej całości - pozostała już do zrobienia adaptatorowi i reżyserowi jednocześnie, Eugeniuszowi Korinowi. I trzeba przyznać, iż z tych zmagań z opornym tekstem w zasadzie wyszedł obronną ręką. Wprawdzie można mieć zastrzeżenia do zbyt wiernego potraktowania oryginału, a tym samym pewnych dłużyzn, obsady niektórych ról - ale w sumie nie ma to większego wpływu na całościową wymowę przedstawienia. Do osiągnięcia tego celu walnie przyczyniła się nader funkcjonalna scenografia Wojciecha Jankowiaka i Michała Jędrzejewskiego oraz muzyka Zbigniewa Karneckiego w istotny sposób współtworzące klimat spektaklu.
Z kolei kilka słów o aktorach. Znów wielka rolę stworzył Igor Przegrodzki. Zagrał Posła brawurowo, nie bojąc się zbytniego przerysowania, znowu ukazując w pełni szeroką gamę środków aktorskich, którymi znacznie wzbogacił odtwarzaną postać.
Równie brawurowo zagrali Bogusław Danielewski (Baron), Ferdynand Matysik (Pyckal) i Andrzej Wojaczek , (Ciumkała). Ich propozycje, niemal jak w krzywym zwierciadle, bezlitośnie obnażały nasze tradycyjne wady narodowe zmuszając do śmiechu i... głębokiej zadumy.
Z innych wykonawców (nie sposób wymienić wszystkich) w pamięci pozostaje przede wszystkim Andrzej Mrozek (Ciecisz), którego rola chyba najbardziej utrzymana była w duchu Gombrowicza.
Wydaje się, że jednak pewnym nieporozumieniem było obsadzenie Jerzego Schejbala jako Witolda, a więc autora-narratora. Aktor niezbyt dobrze czuł się chyba w tej roli.
Na zakończenie o jeszcze jednej sprawie. Za nic nie mogę pojąć, czemu miało służyć obsadzenie w męskiej roli Igi Mayr. Wprawdzie aktorka dysponując znakomitym warsztatem uporała się z tym zadaniem, ale komu to było - i po co - potrzebne?!