Mrożek robi sceny
Sztuki Sławomira Mrożka, wbrew deklaracjom autora, często zalicza się do tak zwanego teatru absurdu. Słusznie czy nie - pozostaje kwestią otwartą. Warto jednak zastanowić się, jak trzeba by definiować teatr absurdu, aby tym terminem można było objąć twórczość Mrożka.
W jego dziełach brak przecież kompozycyjnej kolistości, przypisywanej przez badaczy dramatom Becketta i Ionesco; kolistości wyrażającej beznadziejne poczucie braku szans na przełamanie egzystencjalnego impasu, kiedy finał pokrywa się z początkiem. U Becketta Estragon z Vladimirem, jak czekali na Godota, tak na niego czekają, a do Profesora z "Lekcji" Ionesco przychodzi kolejna Uczennica, w celu odbycia swoich korepetycji, których przebieg i brutalny finał będzie zapewne taki sam, jak tylu już poprzednich. Mrożek natomiast stosuje coś, co można nazwać okręgiem odwróconym.
Niech za przykład posłuży "Policja" (1958) oraz "Kontrakt" (1986). Dwie te sztuki, które dzieli prawie trzydzieści lat, rzecz jasna różnią się sposobem zastosowania tego chwytu. W pierwszej (bliższej chronologicznie epoce tryumfów teatru absurdu) jest on wyraźniejszy, łatwiejszy do scharakteryzowania. W drugiej zachował się jedynie szczątkowo, pełniąc funkcję szkieletu bardziej w poszczególnych scenach niż w całej konstrukcji dramatu, chociaż i w niej jest niewątpliwie obecny.
1.
"Policja" to społeczeństwo bez ludzi. "Osoba generała - powiada Generał do Naczelnika Policji w akcie III - jest własnością państwa i rządu, a nie jednostki, która tę rangę piastuje". Hierarchia społeczna, społeczne instytucje oraz role, jakie w ich ramach można odgrywać, odhumanizowały bohaterów sztuki, uczyniły z nich nie tyle osoby, ile persony. To drugie określenie jak wiadomo w pierwotnym, łacińskim użyciu oznaczało między innymi maskę. I rzeczywiście, postacie w "Policji" ukryte są pod mundurami, dłuższymi lub krótszymi wąsami, wysokimi i sztywnymi kołnierzykami, a gdy trzeba, to i pod nieprzemakalnymi płaszczami z igielitu. Słowem, funkcjonują w sferze pozoru, w panoptikum kolejnych wcieleń determinowanych przez aktualnie noszony kostium. Są one postaciami opartymi na stereotypie ocierającym się o karykaturalne przerysowanie i uproszczenie. Nie są aktorami sensu stricto, lecz mają w sobie instynktowny pociąg do komedianctwa - nie tyle nawet do udawania kogoś, kim nie są, ile do nadawania poszczególnym sytuacjom charakteru performatywnego. Nie przypadkiem przecież "Policja" zaczyna się od odczytania fragmentu wiernopoddańczej deklaracji, którą Więzień winien podpisać, aby odzyskać wolność. I nie przypadkiem po wyjściu z więzienia uwolniony wystosuje list otwarty do Infanta i Jego Wuja Regenta. Podobnie teatralny charakter ma aresztowanie Sierżanta jako spiskowca; samo przestępstwo zaaranżowano tak, aby nadać mu rangę występu (Sierżant wykrzykuje anarchiczne hasło przez okno) i nawet obrazoburcze słowa odpowiednio zredagowano. Postaci Mrożka przebywają w obszarze publicznym, ich słowa i gesty tracą w nim autoreferencyjny charakter, podlegają interpretacji, wywierają wpływ, trwają pod postacią płynących z nich konsekwencji. Nacechowana performatywnie sfera oficjalna obdarza bohaterów "Policji" potencjałem sprawczym, ożywia ich, jak animator ożywia swoje lalki.
Los jednej z takich lalek-ludzi jest w sztuce Mrożka szczególnie poruszający. Chodzi oczywiście o Sierżanta. W spisie osób występuje on jako "Sierżant Policji, prowokator" . Autor podaje więc jego role: oficjalną i (wyróżnioną kursywą) tajną. Na pierwszy rzut oka podobnie rzecz wygląda z Więźniem, opisanym jako "Więzień, były spiskowiec, następnie adiutant'', ale jego ról nie da się zakwalifikować jako oficjalne i tajne. Więzień nigdy nie musi udawać kogoś, kim nie jest, angażować się w kolejne wcielenia na pół gwizdka. Efekt obcości przypada w udziale jedynie prowokatorowi, który tymczasem swoją rolę musi napełnić żarliwością. Tak tłumaczy mu Naczelnik Policji: "tu chodzi o żarliwe spełnienie niepozbawionego specyficznej poezji aktu, do jakiego jest zdolny tylko wybrany, natchniony, do szpiku kości przeniknięty policyjnością policjant. To miałem na myśli, kiedy mówiłem, że widzę w was ogień policyjnego powołania [...]. Że jest w was coś, co długo nie znajdowało właściwego ujścia, co długo czekało na posłannictwo, które dopiero teraz odkrywam. Wy macie być sierżantem-odkupicielem" . Całkiem jak u Artauda: "chciałem zwłaszcza podkreślić, że dla mnie teatr jest czynem i wieczną emanacją, że nie ma w nim nic skostniałego, że utożsamiam go z czynem prawdziwym, czyli żywym, czyli magicznym"; "tworzyć Mity - oto prawdziwy cel teatru, wyrażać życie, lecz w wyglądzie powszechnym, ogromnym i wyłaniać z takiego życia obrazy, w których chcielibyśmy się rozpoznać"; "i jeśli w naszych czasach istnieje jeszcze coś prawdziwie piekielnego i przeklętego, to artystyczne zadowalanie się formami, zamiast abyśmy byli jak żywcem paleni męczennicy, co dają jeszcze znaki ze swych stosów").
Postacie grane przez Sierżanta (aktora-męczennika brutalnie rozciągniętego pomiędzy Brechtem i Artaudem) zlewają się ze sobą, co doskonale unaocznia scena z aktu II, kiedy to Prowokatorowa przyozdabia kalesony męża lampasami. Sierżant, jak wyjaśnia kobieta, "chce mieć zawsze na sobie choćby jakiś szczegół wojskowy, choćby pod spodem". Dalej okazuje się natomiast, że "pod spodem" jest coś jeszcze albo, inaczej, że "pod spodem" wcale nie ma spodu, ponieważ być go nie może. W "Policji" nie idzie o to, żeby istotę rzeczy odkrywać, lecz o to, aby ją zakrywać, zasłaniać kolejnymi warstwami ubrań, kostiumów, zmyśleń i symulacji. Są tak głębokie, że zdarza im się oddzielać treść od formy. Czym innym bowiem jest prowokowanie Sierżanta w czasie wolnym, czyli nie na służbie. Rozkaz wydany przez Naczelnika Policji nadawałby działaniom funkcjonariusza konieczne ramy, uprawomocniał je. Bez niego dryfują one bezwładnie po semantycznym oceanie w poszukiwaniu znaczenia, nieświadome, że dawno już roztrzaskało się ono o skały i poszło na dno. Wszystko to sprawia, że postać Sierżanta lokuje się bardzo blisko tego, co Albert Camus nazwał niezgodnością między człowiekiem i jego życiem, aktorem i dekoracją, a co, zdaniem francuskiego pisarza, jest źródłem poczucia absurdu. W przypadku bohatera "Policji" osiągnie ono swoją kulminację na początku III aktu. Wtedy to zawieszony wśród swoich wcieleń, z których żadne już do niego nie pasuje, zatopiony w szczególnym rodzaju bezpowrotnej liminalności, czyli w stanie permanentnego rozchwiania tożsamości, zatracenia się w samym sobie, lecz bez siebie (albo, za Mickiewiczem, bytowania "na świecie, lecz nie dla świata"), ciągłego przejścia, pozbawionego jednak celu wyzna Sierżant Naczelnikowi: "na początku jeszcze pamiętałem, o co chodzi, co mi pan naczelnik tłumaczył. Potem zacząłem mieć zapady, zaćmienia, zląkłem się i naumyślnie powtarzałem sobie: jestem sierżantem w służbie tajnej, jestem sierżantem w służbie tajnej [...]. Potem przestałem powtarzać, bo nie rozumiałem już sensu". Na pocieszenie można by Sierżantowi zacytować Brechta: "efekt obcości polega na tym, że rzecz, którą chcemy uczynić zrozumiałą, na którą winna być zwrócona uwaga, ze zwyczajnej, znanej, bezpośrednio nam przedłożonej robimy wyjątkową, uderzającą i nieoczekiwaną. To, co jest zrozumiałe samo przez się, robimy w pewien sposób niezrozumiałym, jednak tylko w tym celu, aby później okazało się tym bardziej zrozumiałe".
2.
Portret odhumanizowanych ludzi malowany jest przez Mrożka w "Policji" na jednobarwnym tle. Rzućmy okiem na łąkę widoczną z okna celi, w której najpierw siedzi Więzień, a potem Sierżant. Obaj obserwują to samo - ludzi koszących trawę. Gdy jednak pierwszy wyznaje: "w ciągu ostatnich dziesięciu lat zauważyłem na ich (rolników) twarzach wyraz zadowolenia, który przybiera na sile z roku na rok", drugi widzi tylko "skwaszone miny" i "ogólne niezadowolenie (...) na ich (już nie rolników, ale budzących dużo mniej przyjemne skojarzenia, kosiarzy) twarzach". Świat przedstawiany utworu jest funkcją roli odgrywanej aktualnie przez daną postać. W przytoczonym przykładzie ścierają się neofita, powracający na łono rządzącego systemu jego niedawny zagorzały wróg - czyli Więzień, z apostatą - czyli Sierżantem, dostrzegającym zasadność postulatów przeciwników władzy. Biegunowość zajmowanych przez bohaterów pozycji quasi-ideologicznych (ideologia bezkrytycznej afirmacji jest tak samo płytka jak idea ślepej negacji) przekłada się na skrajność ich ocen. Łączy je wszakże zasada, że wcale nie trzeba patrzeć na rzeczywistość, aby zobaczyć ją w całej jej wspaniałości lub ohydzie. Zdania wyważone w "Policji" nie padają. W efekcie prezentowany w utworze świat jawi się jako wewnętrznie sprzeczny, rozsadzany przez kompletnie różne wersje samego siebie, ciągle przepoczwarzający się w motyla bądź "przemotylowujący" się w poczwarkę.
"Wiecie, że regulamin - powiada Naczelnik Policji - nie pozwala wyglądać przez okno" i słyszy w odpowiedzi, najpierw od Więźnia: "ale nie w celach ideowych, poznawczo-wychowawczych", potem od Sierżanta: "ale nie temu, kto walczy z władzą, panie naczelniku. Taki nie odmówi sobie jeszcze tego małego dodatkowego przekroczenia. Przeciwnie, będzie go sobie nawet poczytywał za drobny obowiązek, rodzaj uzupełnienia, nie mówiąc już o satysfakcji". Jeżeli zatem obowiązują tutaj jakieś regulaminy, to nie ma nikogo, kogo mogłyby one dotyczyć, czyje zachowania miałyby normować. Podobna dowolność widoczna jest również w hierarchii policyjnej. Więzień, były anarchista, niedoszły zamachowiec, po wyjściu na wolność i zatrudnieniu w służbie Infanta oraz Jego Wuja Regenta, zostaje adiutantem Generała w stopniu porucznika. Sierżant natomiast, służący w policji, jak sam mówi, "od dziecka", pozostaje z niższą, podoficerską szarżą. Wygląda to tak jakby z drabiny awansów wybito wszystkie szczeble. Po czymś takim nie da się przecież wspinać, takie coś nie jest już nawet drabiną.
Mimo to nadal jednak istnieją ci, którzy rozkazy wydają, i ci, którzy muszą je wypełniać. System siłą rozpędu lub przyzwyczajenia funkcjonuje zgodnie z procedurami, nie zauważając przy tym, że w swojej istocie systemem być przestał. Zasady niczego nie uzasadniają, brakuje instancji porządkujących. Wszystko staje się kwestią przyjętej - lojalistycznej bądź anarchistycznej - narracji, jest elementem kompozycyjnym historii opowiadanej przez daną postać, skutkiem czego podlega zabiegom nie tyle merytorycznym, ile estetycznym, których jedynym celem jest stworzenie w miarę spójnego obrazu świata. Jego kreowanie wygląda mniej więcej tak, jak w dialogu między Generałem a Adiutantem z III aktu sztuki: "Wiemy, że na skutek niesłychanej perfidii i przebiegłości oskarżonego - mówi Generał o Sierżancie - nie mamy przeciw niemu żadnych dowodów rzeczowych. O rozmiarach jego działalności podziemnej świadczy okrzyk dotyczący naszego (wstają) Regenta, Wuja naszego Infanta (...). Bo jeżeli przestępca wykrzykiwał na głos takie rzeczy, to jak straszne dopiero musi być to, co sobie przepowiadał w cichości". Na to odpowiada Adiutant: "Nie podejmuję się w tej chwili ukazania wrogich czynów przestępcy niejako na powierzchni. Twierdzę jednak z całą stanowczością, że w kształcie całkowicie dojrzałym znajdują się one w sferze osobowości oskarżonego i nawet jeżeli nie zostały jeszcze dokonane, to są rzeczywistością taką samą, jak gdyby już się dokonały". Ujmując sprawę prościej: to, czego nie ma, jest. Jest zatem to, czego nie ma. Jak regulaminy, hierarchia policyjna, wreszcie cały świat przedstawiony, a raczej przedstawiany, "Policji".
Jego ambiwalencja, semantyczne rozchwianie, jego istnienie w nieistnieniu daje o sobie znać także na innych płaszczyznach. Wymusza na postaciach prowadzenie swoistej gry sprzeczności, wytrąca je - najwyraźniej i najboleśniej, rzecz jasna, Sierżanta - z ich własnych ram, z orbit, po jakich powinny się poruszać. Już na samym początku Naczelnik Policji przemawia do Więźnia jak Więzień, Więzień natomiast wypowiada kwestie pasujące bardziej do Naczelnika Policji, by mniej więcej w połowie I aktu dojść do następującego wniosku: "Panie naczelniku! Gdyby nie pański mundur i ranga, zacząłbym podejrzewać, że pan ma rację. Ale jeżeli sam naczelnik policji mówi, że nasz młodociany władca jest gówniarz, to takie zdanie nigdy, przenigdy nie może być prawdą. Gdyby mi to powiedział kupiec czy kamieniarz na gościńcu, może zacząłbym się wahać. Ale szef policji! Nie! To mnie tylko utwierdza w najwyższej czci i podziwie dla osoby naszego Infanta i... ma się rozumieć - także jego Wuja Regenta". Innymi słowy, wszystko znajduje się na swoim miejscu, ponieważ jest poprzestawiane. Kolejnym przejawem tej nietożsamej tożsamości jest przemiana, jakiej doświadczają Więzień i Sierżant. Obaj przechodzą tę samą drogę, tyle że w dwóch różnych kierunkach. Znajduje to swoje odbicie w konstrukcji pierwszej części III aktu, kiedy to dialog z aktu I między Naczelnikiem Policji a Więźniem powtarzany jest w rozmowie z Sierżantem jako spiskowcem. Odwrócona tutaj została, na co należy zwrócić uwagę, kolejność poruszanych tematów i padających argumentów. Sprawa kolejnictwa, zamykająca pierwotnie wymianę zdań Naczelnika z Więźniem, pojawia się teraz jako pierwsza, a otwierający wcześniej całą sekwencję obraz koszonego pola znajduje się na końcu. Dziesięcioletni rytuał, który przez ostatniego wroga Infanta oraz Jego Wuja Regenta został zburzony, anulowany podpisem pod wiernopoddańczą deklaracją, w tej chwili odnawia się, krok po kroku, cóż z tego, że na wspak, odtwarzając kolejne swoje etapy, fazy, stacje. Okrąg w ten sposób odwraca się i domyka. System z kolei odzyskuje równowagę, a przynajmniej nadzieję na jej odzyskanie.
Świat, w jakim funkcjonują bohaterowie "Policji", generuje niepełność, niejako wymaga od wszystkiego, co pojawia się w jego ramach, pewnego niedokończenia, niedopowiedzenia, braku puenty. W swoim drugim śnie, śnionym już w celi, Sierżant widzi siebie jako lisa, Naczelnika natomiast jako kruka siedzącego na gałęzi z serem w dziobie. Wizja ta pokazuje, jak bardzo bezsens jest w sztuce Mrożka sensowny. Parafrazę bajki La Fontaine'a pozbawiono pouczającego morału. Okaleczona, wykastrowana w ten sposób nie jest więc nawet ciekawą anegdotą, lecz absurdalnym tworem anulującym celowość działań. Jej znaczenie polega na tym, że nie ma znaczenia. Podobnie skonstruowana jest następująca wypowiedź Więźnia: "a weźmy kulturę, sztukę. Ile to razy przechadzam się tam i z powrotem, raczej wzdłuż aniżeli wszerz, bo jak pan wie, cela jest prostokątna - i entuzjazmuję się", na co słyszy od Naczelnika Policji: "no tak, nie da się zaprzeczyć". W tej wymianie zdań nie wymieniono tak naprawdę żadnego zdania. O kulturze i sztuce nic nie powiedziano, nie uzasadniono, czemu wywołują one entuzjazm.
Są jednak w utworze Mrożka sprawy omawiane nader szczegółowo. Następuje wtedy gargantuiczne rozmnożenie wariantów rozwiązań. Tak dzieje się na przykład w finale sztuki. Najpierw Naczelnik Policji z Adiutantem konstruują równie dorzeczne, co niedorzeczne interpretacje zaistniałej sytuacji - prawdziwego wybuchu bomby podczas symulowanego zamachu na Generała. Zmiana perspektywy, postawienie obiektywnych faktów w innym świetle przeistacza rzeczywistość z riposty na ripostę. Gdy do tego karnawału realności dołączy się jeszcze Generał ze swoim rozumieniem wypadków, otrzymujemy groteskowy model, w którym możliwe jest wszystko, łącznie z, wydawałoby się, że niemożliwym, zaaresztowaniem wszystkich przez wszystkich. "To, że bogactwo życia" - zapisuje Mrożek w "Dzienniku" 9 lutego 1966 roku - "niekoniecznie polega na ilości i niezwykłości przeżyć, wiedziałem już dawno. Polega ono raczej na bogactwie interpretacji."
3.
"Sztuka ta nie zawiera niczego poza tym, co zawiera" - pisze Mrożek o "Policji" w "Uwagach o ewentualnej inscenizacji", by dodać jeszcze, że jego "sztuka (...) jest tylko tym, czym jest". "Kontrakt" żadnym słowem wstępnym poprzedzony nie został, lecz należy chyba założyć, że on również jest tylko tym, czym jest. Problem w tym przypadku polega jednak na niemożliwości udzielenia jednej odpowiedzi. Na sztukę Mrożka składa się kilka, mniej lub bardziej rozbudowanych wątków o różnej wadze i znaczeniu. Łączy je to, że rozbijają konstrukcję utworu, pojawiają się bez szczególnych powodów, jakby od niechcenia. Są dziełem... czego właściwie? Żądzy wrażeń bohaterów? Ich fantazjowania, zamiłowania do konfabulacji, potrzeby wprawiania się w kłamstwie, a może przyzwyczajenia, nawyku patrzenia na życie jak na historię do opowiedzenia? W każdym razie "Kontrakt" jest przede wszystkim tym, czym być się tylko zdaje.
Sztuka Mrożka tylko więc zdaje się być starciem pomiędzy Zachodnią a Wschodnią Europą. Sześćdziesięciosiedmioletni Magnus, jeśli tak interpretować utwór, byłby reprezentantem tej pierwszej, chylącej się już ku upadkowi; Morisa natomiast (jego wiek nie jest tak dokładnie określony, ale wiadomo, że ma około trzydziestki) uważać należałoby za przedstawiciela tej drugiej, dojrzewającej dopiero, czekającej na swój moment w dziejach. Takie odczytanie "Kontraktu" dopełniałyby dobrotliwe, ojcowskie, niepozbawione przy tym tonu kolonialno-imperialnej wyższości i pogardy, słowa starszego mężczyzny: "to nie po chrześcijańsku, Moris, dobry chrześcijanin powinien kochać wszystkich tak samo. Raczej powiedz: wszyscy są wyjątkowo sympatyczni. Ucz się, Moris, pamiętaj, że nie jesteś już ludożercą". A także wypowiedzi młodego portiera: "Kiedy ma się do czynienia z Europejczykiem, z takim jak pan. On musi się bać, żeby pokochać. Tego oczywiście, kogo się boi. Im bardziej kogoś się boi, tym bardziej go kocha, tą swoją humanistyczną, racjonalistyczną, uniwersalną miłością. (...) Ja, pokątny i pomniejszy Europejczyk, zawsze chciałem być doceniony przez kogoś takiego jak pan, przez prawdziwego Europejczyka. Wziąć udział w życiu europejskich wyższych sfer - to moje marzenie. I cała moja ideologia".
Samo umiejscowienie akcji w salonie hotelu, który "choć dzisiaj już nie największy i nie najdroższy w tej znanej i bogatej okolicy - należał kiedyś do najbardziej wytwornych i wytwornym pozostał, choć minęło już jego stulecie", a który jest jak "ekologiczna nisza we współczesnym, burzliwym i groźnym świecie - i należy przypuszczać, że jak w każdej ekologicznej niszy gromadzą się w niej przedstawiciele gatunków będących na wymarciu" również w logiczny sposób uzupełnia takie rozumienie tej sztuki. Wychodzące na jaw fakty dotyczące praktyk stosowanych u konkurencji, w hotelu Insolent - bicie klientów, plucie im do zupy - także przemawiałyby za tym, aby widzieć w "Kontrakcie" obraz upadku starego świata, jego przedśmiertnych drgawek.
Jak jednak dopasować do tej interpretacji motywy, nazwijmy je, sensacyjne: rozbrojeniowe negocjacje przedstawicieli supermocarstw prowadzone w zupełnej tajemnicy; dozbrojeniowe, również supertajne, negocjacje przedstawicieli supermocarstw z bliżej nieznanym szejkiem; zamówienie apartamentów hotelowych przez mafię; zamordowanie poprzedniego portiera - Lefevre'a; wykradzenie jego zwłok z cmentarza dla okupu; wreszcie zainteresowanie policyjno-przestępczych kontaktów Lefevre'a z (zdaje mi się, że policja i przestępcy interesowali się samym Morisem, a nie kontaktami Morisa z Lefevrem, ponieważ Moris zainteresował się policyjno-przestępczymi kontaktami Lefevra. Czyli, prosiłbym o usunięcie litery "z", bo nieco jednak wypacza znaczenie tego zdania) Morisem? Nie wolno również zapominać o sprawie telefonu z Hollywood do Magnusa. Są to oczywiście wydarzenia należące do sfery, w najlepszym razie, domysłu, w najgorszym zaś - zmyślenia. Inna rzecz, że nie możemy sprawdzić ich wiarygodności. Mogło do nich dojść tak samo prawdopodobnie, jak nie dojść.
Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na zbieżność w gordyjskim zawiązaniu tego, co możliwe, z tym, co niemożliwe, między "Kontraktem" a "Policją". Pamiętamy przecież, jak szerokie możliwości interpretacyjne, obejmujące wizje, opinie i domniemania poszczególnych postaci, pozostawiał utwór z 1958 roku i jak w związku z tym prezentowany w nim obraz rzeczywistości był płynny. W "Kontrakcie" galopada biegunowo różnych wersji powraca, choćby przy okazji ustalania, czy Moris zabił Lefevre'a (o ile w ogóle do jakiegokolwiek morderstwa doszło). Na początku I aktu Magnus rzuca jakby od niechcenia dość poważne przypuszczenie pod adresem nowego portiera: "być może jesteś po prostu mordercą. Zabiłeś monsieur Lefevre'a", by usłyszeć w odpowiedzi: "tego nie można udowodnić, Monsieur".
Końcówka ostatniej części sztuki to desperackie próby udowodnienia niewinności Morisa: "ale przecież nie ty go zamordowałeś!" - krzyczy Magnus. I dalej - "niewinny, Moris, jesteś niewinny. To nie ty zabiłeś monsieur Lefevre'a i nie ty wykradłeś jego zwłoki. Nie pracujesz dla obcego wywiadu, nie zajmujesz się przemytem i nie handlujesz narkotykami. Choć jesteś cudzoziemcem, masz legalne pozwolenie na pobyt i pracę w tym kraju, twoje papiery są w porządku, nie wszedłeś w żadną kolizję z prawem, nie popełniłeś żadnego przestępstwa ani nawet wykroczenia, żadnego z tych, które wymieniłem, ani jakiegoś innego, które mógłbym wymienić, gdyby przyszło mi do głowy. Nie masz na sumieniu niczego, jesteś niewinny pod każdym względem". A przecież Moris jest płatnym mordercą. Magnus natomiast tym, kto go wynajął; obaj poszukiwani są przez organy ścigania - ta sytuacja niezwykle bliska jest stanowi wzajemnego zaaresztowania, znanemu już z finału "Policji".
"Kontrakt", powtórzmy, może być odczytywany jako starcie Zachodniej ze Wschodnią Europą. Ale jest nim w takim samym stopniu, w jakim nie jest. Pozostałe wątki nijak do tej interpretacji nie pasują i przy takim odczytaniu wyglądają na przejaw niepotrzebnego efekciarstwa. Konieczna okazuje się zmiana perspektywy interpretacyjnej i potraktowanie głównego wątku jak pobocznego. Wypada przyjąć, że chociaż stanowi on najwyraźniejszą oś konstrukcyjną sztuki, to w istocie jest tylko jedną z wielu fantazji wymyślonych przez Magnusa do spółki z Morisem.
4.
Warto, jak sądzę, wrócić teraz do sprawy telefonu z Hollywood. Motyw ten wprowadzony został pod koniec I aktu, by powrócić mniej więcej w połowie drugiej części sztuki. To właśnie jego powtórne pojawienie się jest szczególnie ważne, bo mówi bardzo wiele o wyjątkowym charakterze relacji między bohaterami. Są one determinowane przez role opisane w nieformalnych, ad hoc komponowanych scenariuszach. Postacie stale muszą je obmyślać i budować, ponieważ nie potrafią inaczej nawiązywać ze sobą kontaktu.
W II akcie Magnus wysłuchuje zatem spiskowych czy sensacyjnych domysłów Morisa (negocjacje rozbrojeniowe bądź dozbrojeniowe, spotkanie mafijne) na temat nagłego przybycia do hotelu sporej liczby gości. Na początku rozmowy starszy mężczyzna zdaje się nawet zainteresowany jej kontynuowaniem, podtrzymuje ją pytaniami, zachęca do rozwinięcia tematu; pod koniec jednak najwyraźniej jest znudzony i coraz fantastyczniejsze wywody portiera ucina krótkim: "Moris, to wystarczy". I wtedy powraca wątek telefonu z Hollywood. O rzekomej rozmowie Moris opowiada zrazu niepewnie, często zawieszając głos: "Nie pamiętam tylko dokładnie (kto dzwonił), Paramount, United Artists, czy Em-Dżi-Em". Oczekuje od Magnusa ukonkretnienia przedstawianej historii. Potem pyta bardziej natarczywie "Nie jest pan ciekaw, co powiedzieli?" Odpowiada mu milczenie, więc Moris już bez oporów rozwija opowieść. Gdy wreszcie Magnus mu przerywa, wywiązuje się między nimi dość zaskakujący dialog.
MORIS: Pan kazał mi zagrać małą rolę, "telefon z Hollywood, Monsieur?", "oczywiście, Monsieur", "zawiadomię pana niezwłocznie, Monsieur". Panu na tym zależało.
MAGNUS: Dobrze, kazałem ci grać małą rolę. Ale nie zapominaj, że od tego właśnie tu jesteś.
To nowy, wcześniej niesygnalizowany motyw. W I akcie, kiedy sprawa telefonu z Hollywood pojawia się po raz pierwszy, żaden z bohaterów nie sugeruje, że ma to być scenariusz małej etiudy, którą następnie obaj odegrają. Przykład (chyba w pełni uprawnione będzie użycie cudzysłowu) "telefonu z Hollywood" wskazuje, że podobne scenki pomiędzy Magnusem a Morisem mogą się wytwarzać niejako samorzutnie. Bohaterowie nie muszą się na nic umawiać, aby wiedzieć, że grają, bez wcześniejszych ustaleń wiedzą nawet, kogo mają udawać. Ostateczny kształt takiej scenki powstaje, jak widzieliśmy, na drodze ostrożnej improwizacji.
Rzuca to nowe światło na kwestię starcia Europy Zachodniej ze Wschodnią. Niewykluczone, moim zdaniem, że bohaterowie sami wymyślili sobie ten problem, wprowadzili go do wzajemnych relacji, aby podsycić je kulturowo-historycznymi emocjami. Stosunek Magnusa do Morisa i Morisa do Magnusa nie jest bowiem jednoznaczny. Są chwile, kiedy ich postawy pasują do schematu mniej czy bardziej skrywanej wrogości między dwiema częściami starego kontynentu, ("...ale chcę, żeby pan był mi winien. I żeby już nigdy pan nie mógł mi spłacić długu. Wolę to, niż pana zabić" ) - powie Moris, żeby spotęgować upokorzenie Magnusa. Ale kilkanaście kwestii dalej portier wyzna staremu staremu (zamiast "staremu", sześćdziesięciosiedmioletniemu) gościowi Hotelu Residence: "nie chciałem wyjeżdżać bez pożegnania. (...) gdyby pan do mnie nie przyszedł, ja bym przyszedł do pana, żeby powiedzieć: adieu". Magnus z kolei, najszczerzej wzruszony, melodramatycznie wykrzyknie: "przecież nie możesz być aż tak szlachetny, to okrutne! (...) Będzie mi ciebie brak". Bohaterowie "Kontraktu" sięgają do motywów związanych ze sporem Europy Wschodniej z Zachodnią, gdy temperatura ich relacji opada, gdy brakuje w nich napięcia, słowem, gdy tracą one główną cechę dramatyczności, czyli konflikt. Sami siebie skazują na odwieczną, dziejową niezgodę, na historyczną niechęć, ponieważ na scenie zwyczajnie musi się coś dziać. Ich prywatne, raczej życzliwe i cieple uczucia nie mają tutaj nic do rzeczy.
"Człowiek istnieje" - notuje Mrożek w "Dzienniku" - "tylko poprzez swoją relację wzajemną ze wszystkim, czyli z czymkolwiek. Zgoda. Ale czy tak samo nie może istnieć poprzez relację ze sobą samym? Zakłada to oczywiście rozszczepienie człowieka na refleksję i resztę. Ale czy tak nie jest, nawet jeżeli tak nie powinno być? Jeżeli człowiek sam w sobie wyróżnia rozmaitość i odrębność poszczególnych elementów, to czy to, co pomiędzy i w jego obrąbie się dzieje, nie wyznacza i nie stwarza - także człowieka? Nie ma świadomości czystej, jest zawsze tylko świadomość czegoś. Zgoda, ale czy nie może to być także świadomość siebie, czyli nie tyle sławna świadomość swojej świadomości, ile świadomość poszczególnych elementów życia wewnętrznego, a nie tylko zewnętrznego? Między tymi elementami może tak samo powstawać życie jak między elementami świata zewnętrznego". Magnus zdaje się egzemplifikacją tego procesu.
Akcja "Kontraktu" rozpoczyna się późną nocą, jej finał przypada również na godziny nocne. Dwa pierwsze akty kończą się wyciemnieniami. Chwyt ten odrealnia świat przedstawiony. Światło zachowuje się w nim nienaturalnie, jego natężenie regulowane jest nie ze względu na porządek fizyczno-czasowy, lecz na inny - podświadomy. III akt (Magnus występuje w nim w szlafroku, piżamie i pantoflach) nie jest puentowany black-outem, ponieważ ten, kto dawał ontologiczną podstawę istnienia rzeczywistości, w finale aktu umiera. Po prostu znika wtedy jaźń - ekran służący do rozgrywania kolejnych scenek tego dziwnego snu (relacji z samym sobą) rozpisanego na dwie osoby. Bo przecież poza Magnusem i Morisem nikt inny w rzekomo wyjątkowo jak na tę porę roku zatłoczonym hotelu się nie pojawia; o swojej przestępczej umowie dyskutują swobodnie w hotelowym salonie w środku dnia, jakby wiedzieli, że nikt nie może ich podsłuchać.
W poetykę sennego marzenia wpisuje się też urywkowość, fragmentaryczność wielowątkowej fabuły i jej dygresyjność, a także nieprzewidywalność i dowolność, z jaką zmienia się panująca w niej atmosfera. To samo dotyczy relacji między bohaterami oraz ich statusu. Magnus to dumny pan sytuacji i zarazem przestraszony, żałosny nawet, staruszek, tęskniący za latami dawnej świetności; Moris z uległego Polititikańczyka przeistacza się w żądnego zemsty mieszkańca kraju "położonego na wschód od Zachodu i na zachód od Wschodu", by w finale okazać się szlachetnym przyjacielem i niegodnym zaufania złodziejem jednocześnie. Tę płynność, niestałość potęgują dodatkowo takie kwestie, jak choćby ta: "to jednak zastanawiające. Nazywam cię lokajem, ludożercą, mordercą, a ty nic, ani drgniesz. Bardzo dobrze, Moris, bardzo dobrze, monsieur Lefevre byłby z ciebie zadowolony, a to był mistrz, stara dobra szkoła. Choć nawet on na twoim miejscu już by się obraził. (...) Jesteś jeszcze większym hipokrytą niż monsieur Lefevre! (pauza) To wszystko nieprawda. On nie był hipokrytą i ja nigdy nie nazywałem go służącym, nie, nigdy, monsieur Lefevre był moim przyjacielem". Są też akcenty rodem z nocnych majaczeń: portier na początku sztuki gasi światła i jako niosący ciemność informuje Magnusa o śmierci Lefevre'a. A zatem relacje między bohaterami "Kontraktu" to odgrywane etiudy. To po prostu teatr teatru w teatrze. Same w sobie będąc inscenizacją, wpisane zostają w inne przedstawienie (w tytułowy kontrakt), które z kolei rozgrywa się na scenie podświadomości Magnusa. Udawane udania, grana gra tworzą jej repertuar, absurdalnie plącząc możliwe z nieprawdopodobnym i prawdopodobne z niemożliwym.
5.
"Nie o to chodzi - pisze Mrożek w cytowanych już "Uwagach o ewentualnej inscenizacji" poprzedzających "Policję" - być może nie wiem, co to jest teatralność ani nawet tego nie czuję. Natomiast jestem pewien i wiem dokładnie, że pewne elementy tzw teatralności, teatralnego myślenia, zbanalizowały się, spłyciły, sfetyszowały same dla siebie, weszły niejako już do arsenału myślenia bezmyślnego, automatycznego". To stąd bierze się, z jednej strony, łatwość, z jaką teatralne sytuacje są wytwarzane, a z drugiej strony trudność z ich zidentyfikowaniem. Żywioł inscenizacyjny bez wątpienia rządzi poczynaniami bohaterów tak "Policji", jak i "Kontraktu". Wymyślona przez Naczelnika scenka z Sierżantem jako spiskowcem w roli głównej rozładowała kryzys świata, w którym ideał stał się rzeczywistością, lecz rzeczywistość wcale przez to nie okaże (zamiast "okaże", okazała) się idealna (w każdym razie nie dla "sfer żandarmeryjnych"). Utopia antyutopii, a tym przecież także jest "Policja", aby wrócić na tory prawdopodobieństwa, aby zbliżyć się do realnego świata - świata wymagającego istnienia policji - musiała wykonać skok w sceniczną iluzję. Teatr bowiem, jak by wyraził to Witkacy, ma moc dosłownego ucieleśniania najdzikszych nawet fantazji. To, co wyobrażone, nie tylko nabiera na scenie realnych kształtów, ale tworzone jest na bieżąco, zawsze w czasie teraźniejszym. Sama informacja o przechadzkach Generała po deptaku w niedzielę nie wystarczyła, by Sierżant przeistoczył się w zamachowca. Dopiero odegrana przed nim scena owego spaceru sprawia, że bez wahania rzucił bombę w policyjnego dostojnika. W ten sposób domyka się i odwraca krąg ról potrzebnych światu "Policji" do funkcjonowania. Domyka - ponieważ skompletowała się jego obsada, niepełna po wiernopoddańczej deklaracji Więźnia. Odwraca - ponieważ postaci pozamieniały się miejscami. Nie tylko Sierżant stał się zamachowcem, także Naczelnik, Adiutant, a nawet Generał okazali się spiskowcami.
Podobna karuzela wcieleń kręci się w "Kontrakcie". Magnus - dumny Europejczyk starej daty - czy też podstarzały komediopisarz, beznadziejnie czekający na telefon z Hollywood? Moris - szlachetny emigrant z Europy Wschodniej, a może sprytny oszust, zuchwały złodziej, kłamca i intrygant? A Lefevre? Kapuś tajnych służb czy człowiek mafii, informujący ją o poczynaniach policji, a może porządny obywatel, "ostatni Szwajcar w Szwajcarii", poczciwy portier w starym stylu? Takich domysłów snuć można więcej. Pewne jedynie jest to, że skrajne możliwości, nawzajem wykluczające się warianty spotykają się w końcu, domykając poszczególne wątki i przekształcając ich ostateczną interpretację.
Zasada odwróconego okręgu, rządząca poszczególnymi motywami, obecna jest również w ogólnej konstrukcji sztuki. Akcja "Kontraktu" trwa siedem dni. Czas ten wystarczał do stworzenia świata, tutaj ma być spożytkowany na jego zniszczenie. Nie liczy się go, lecz odlicza. Nie tyle się więc rozwija, ile kurczy, cofa. Dni przechodzą w godziny, godziny w minuty, a te w sekundy. Także w detalach można znaleźć wyraźne tropy tej zasady. W pierwszym akcie Magnus znajduje się na scenie, jeszcze zanim rozpocznie się właściwa akcja, a Moris dopiero po chwili do niego dołącza, gasząc lampy. W ostatniej części sztuki natomiast Magnus wchodzi do salonu, w którym młody portier już jest, i każe mu kilka lamp zapalić. "Kontrakt" zaczyna się od pragnienia Magnusa, by rozporządzić swoją śmiercią, a w finale to śmierć przychodzi po Magnusa.
Odwrócone koło to wciąż koło - nic mu przecież nie przeszkadza się toczyć. Nie da się jednak przy tym ukryć, że coś jest z nim nie tak. Twórczość Mrożka można by włączyć do teatru absurdu tylko wtedy, gdyby absurd zdefiniować jako konstrukcję, w której wszystkie elementy zostały pozamieniane miejscami, ale która mimo to zachowuje trwałość. Teatr Mrożka jest teatrem paradoksu, harmonijnie połączonych sprzeczności, nawzajem znoszących się fluktuacji oraz, jak napisałby Baudrillard, symulakrów i symulacji. Żmudny, nierzadko komiczny proces ich ciągłego tworzenia i burzenia nazwać można robieniem scen; to właśnie wtedy Mrożek staje się "jak z Mrożka".