Artykuły

Warszawska wiosna teatralna (fragm.)

Tę mało zachęcającą mżawkę tegorocznej wiosny rozświetlają jednak dwa jasne punkty. Mowa tu oczywiś­cie o ,,jasności", jedynie w sensie arty­stycznym, bo paradoksalnym zbiegiem okoliczności obydwa zjawiska, które mamy tu na myśli, pod względem treś­ciowym i ideologicznym uderzają zde­cydowanie posępnym kolorytem. Z jednej strony chodzi tu o "Godota" w Te­atrze Współczesnym, omawianego już w "Tygodniku" oddzielnie; z drugiej strony - o "Pamiętnik Anny Frank" w Teatrze Wojska Polskiego.

Jest to sztuka bardzo specjalnego po­kroju. Autentyczny pamiętnik dziew­czynki żydowskiej z Niemiec, ukrywają­cej się w latach hitleryzmu w pewnym domu w Amsterdamie, został po woj­nie odnaleziony; amerykańska para małżeńska: Frances Goodrich i Albert Hackett dokonała na jego podstawie adaptacji scenicznej, która grana jest z olbrzymim powodzeniem w Nowym Jorku, w Niemczech Zachodnich (gdzie zamieściło ją w swym repertuarze 15 teatrów) i w innych krajach. Mała An­na Frank rozpoczyna swój pamiętnik mając lat 13; urywa go, jako szesnasto­letnia dziewczyna w r. 1944. Nakryta wraz z całą rodziną i aresztowana przez Gestapo, zostaje wywieziona do obozu w Bergen-Belsen, gdzie umiera na ty­fus miesiąc przed wyzwoleniem. W tym wypadku zginęło nie tylko młode peł­ne życia istnienie ludzkie; sądząc po pamiętniku - zginęła tutaj wspaniała indywidualność, obdarzona niezwykłą głębią moralną oraz niewątpliwym ta­lentem pisarskim.

Adaptacja sceniczna świadczy o wiel­kim takcie i kulturze jej autorów, któ­rzy nie tylko potrafili zamknąć te dziecięce zapiski w zwartą i logiczną konstrukcję dramatyczną, ale potrafili też uszanować i przekazać niepowta­rzalny klimat - klimat zarówno niesamowitych akcesoriów tego real­nego dramatu życia, jak i samego rę­kopisu młodziutkiej pisarki. Sceniczna ewokacja tej fantastycznej i koszmar­nej rzeczywistości: gromada osób róż­nego wieku i płci (dwie rodziny i jeszcze jeden samotny mężczyzna), stło­czonych na ciasnej przestrzeni, nie mogących w ciągu trzech lat wyjść choćby na chwilę na ulicę, nie mają­cych prawa do korzystania z podsta­wowych urządzeń higienicznych, zmu­szonych do zachowywania absolutnej ciszy przez większą część dnia, udrę­czonych znoszeniem wzajemnych swych przywar i dziwactw, duszących się w tej straszliwie nabrzmiałej i zgęszczonej atmosferze, a jednocześnie żyjących w ciągłym napięciu, pod grozą losu gorszego niż śmierć; ta uteatralizowana wizja daje wra­żenie pełnego autentyzmu; zara­zem jednak nie ma w sobie nic z ja­kiegoś sadystycznego lubowania się w naturalistycznych szczegółach. Jest wstrząsająca ale nie ohydna. Budzi najgłębszy żal i grozę, i święty gniew - ale nie spycha na dno jakiejś poniżającej, niegodnej człowieka, bezna­dziei. Apeluje do naszych najbardziej twórczych, najbardziej życiodajnych in­stynktów: woli działania i walki, po­czucia sprawiedliwości i braterstwa.

To przedstawienie jest znakomite. Dawno już nie widzieliśmy tak wyrów­nanej gry całego zespołu, tak trafnie odmierzonego rytmu scen, tak wyraziś­cie, a zarazem z takim umiarem po­prowadzonej linii napięć, akcentów emocjonalnych i gradacji nastroju. Chy­ba najwyższą pochwałą pod adresem reżyserii (Jan Świderski) będzie stwierdzenie, że nadając zasadniczy kierunek i koloryt wszystkim kompo­nentom spektaklu, orkiestrując je i sprowadzając do wspólnej tonacji - nie wysuwa się nigdzie natrętnie na pierwszy plan, unika wszelkiej wirtu­ozerii i efekciarstwa, jest pełna dys­krecji i taktu. Chciałoby się omówić obszerniej ak­torskie w tym dramacie - niestety, nie da się tego zrobić (miejsca, miej­sca!... - o redakcjo "Tygodnika"!) gdyż musiałoby to dotyczyć wszy­stkich - bez żadnego wyjątku. Można tylko przepisać po prostu cały afisz: Bolesław Płotnicki i Ryszarda Hanin jako małżeństwo Frank, Kry­styna Miecikówna jako ich starsza córka Margot, Janusz Paluszkiewicz i Ewa Krasnodębska oraz Witold Fil­ler (grający na zmianę z Romanem Kłossowskim) - jako rodzina Van Daanów; Stanisław Jaworski jako Dussel; Irena Laskowska i Konrad Morawski w rolach aryjskich opiekunów tej zasz­czutej gromady - wszystkim należą się słowa najwyższego uznania. No i wreszcie Janina Traczykówna w roli tytułowej: zadziwiająco prawdziwa w swoim niezgrabnym wdzięku podlotka, urzekająca prostotą i świeżością, na­iwna a pełna jakiejś wewnętrznej si­ły i dojrzałości...

Adam Grzymała-Siedlecki, słysząc nasze wyrzekania na ogólny stan na­szych teatrów, zmarszczył z dezaproba­tą krzaczaste brwi: "Jakto - zadziwił się - aż dwa dobre przedstawienia w jednym okresie w tym samym mieście - a wy jeszcze jesteście niezadowole­ni? Ależ to wyjątkowo dużo!"

Nie pozostaje więc nic innego, jak potraktować te słowa jako komentarz do naszego komunikatu o stanie pogo­dy ,,na dzień dzisiejszy" teatrów war­szawskich.

Kto jak kto, ale chyba znakomity krytyk i dramaturg dobrze zna się na tajnikach i niespodziankach teatralnej meteorologii.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji