"POKÓJ SAREN" TO NIE "TRAVIATA"
Pół roku temu na wernisażu w Centrum Scenografii artysta stwierdził, że recenzje pisują... idioci. Obecnie, podczas bytomskiej prapremiery swej autobiograficznej opery "Pokój saren" zakazał obdarowania dziennikarzy programami. Tym samym uznał, że "Pokój saren" winni oglądać nie z racji wykonywania obowiązków, lecz dla przyjemności. A za przyjemność trzeba płacić.
Skoro pisanie o sztuce niekoniecznie jest pracą, cóż dopiero mówić o reżyserii, stanowiącej prawdziwe powołanie, że nie wspomnę już o możliwości zrealizowania i ujrzenia w zawodowym teatrze swojego dzieła. Jeśli więc Lech Majewski działał konsekwentnie, to podejrzewam, że za muzykę, libretto, inscenizację i reżyserię, scenografię, ruch sceniczny, światło, zredagowanie programu, itd., itd. nie wziął ani grosza. A za niewątpliwą przyjemność wystawienia swojego utworu na bytomskiej scenie Operze Śląskiej zapłacił.
Dziennikarze nie pozostali bierni i z trzech recenzji, które zdążyły się już pojawić - dwu prasowych i jednej radiowej - wszystkie okazały się krytyczne. Ta będzie... pochlebną. Nie uczestniczyłem bowiem w poprzedzającej prapremierę konferencji prasowej, podczas której mistrz tak zirytował krytyków swymi wypowiedziami, że ci przez pierwsze trzy akty nie zdążyli... wyhamować niechęci. No cóż, niektórzy ludzie bywają najgorszymi adwokatami... samych siebie.
Próbkę tego stylu mogliśmy również zaobserwować na popremierowym koktajlu, kiedy to nasz bohater mówiąc o światowej wielkości muzycznej Śląska zauważył, że największym kompozytorem regionu jest... Lech Majewski, potem następuje długa przerwa, po niej pojawia się Józef Skrzek, następnie kolejna długa przerwa i dopiero potem występuje Henryk Mikołaj Górecki. Taki żart. Bynajmniej nie na rauszu, pod koniec rozsypującego się bankietu, ale w trakcie inauguracyjnych wystąpień.
Z muzyką "Pokoju saren" jest trochę dziwna sprawa. Firmują ją dwa, a nawet trzy nazwiska: Lech Majewski, Józef Skrzek i Andrzej Marko, jako... autor aranżacji. Zazwyczaj tego rodzaju muzykę, bardziej poważną niż rozrywkową instrumentują sami kompozytorzy. Mniejsza o to. Prawda, że można się w niej dosłuchać znajomych elementów: filmowej ekspresji, przypominającej Michaela Nymana i Zbigniewa Preisnera, powtarzalności stosowanej m.in. przez Góreckiego i Kilara, ale też prawda, że muzyka ta jest bardzo konsekwentna w utrzymaniu nastroju. Wraz z powierzeniem głównej roli "barokowemu" kontratenorowi autorzy wrócili tu do tzw. opery numerowej. To nie Wagner czy Richard Strauss zmuszający wydawców płytowych do kłopotliwych decyzji, w którym momencie przeciąć akt dla zmiany krążka. "Pokój saren" składa się z samoistnych, choć podobnych do siebie, epizodów ze swoją własną dramaturgią i finałem.
Przyznam, że nie wnikałem za bardzo w konkretną treść i nie przeszkadzało mi niedocieranie tekstu do uszu słuchacza (traktowałem rzecz tak, jakbym słuchał opery śpiewanej w obcym języku), nie dręczyłem się też zbytnio rozwikływaniem symboli fontanny, drzewa czy saren. Poddałem się sugestywnej atmosferze, pięknemu plastycznie widowisku, w którym postacie poruszają się sennie, jakby w zwolnionym filmie (niepotrzebnie zakłócało go taneczne podrygiwanie jednego z chórzystów), powtarzalności muzyki i sytuacji, znanej już m.in. z "Wielo-pola" Kantora czy "Manekinów" Rudzińskiego, podobnie jak odczuwalnemu we wszystkich tych utworach nastrojowi pesymizmu. Bardzo urokliwe są powtarzające się epizody wchodzenia po schodach, czy stopniowego grupowania się chóru w sennych tańcach. W tej poetyckiej aurze utrzymane są również trzy wejścia striptizerki, jakże dalekie od jakiejkolwiek obsceny. Jeśli coś przeszkadzało mi w odbiorze utworu, to przerywające nastrój oklaski przyzwyczajonej do nieustannego bicia braw operowej publiczności, mimo że "Pokój saren" to nie "Traviata".
Bytomscy wykonawcy z dużym wyczuciem zaprezentowali to senno-mgliste, w dosłownym zresztą sensie, jako że co jakiś czas spowite dymami, widowisko opowiadające o przygnębiającym z niezrozumiałych powodów dzieciństwie autora. Bardzo pięknie i harmonijnie współbrzmiały na premierze głosy Artura Stefanowicza (Syna) i Elżbiety Mazur (Matki). W roli Ojca wystąpił Mieczysław Czepulonis. Dyrygował Piotr Warzecha, a chór przygotowała Krystyna Świder.