Cztery twarze na scenie
Rozmowa z Tadeuszem Bradeckim
ANNA DĄB: Katowickie przedstawienie to polska prapremiera sztuki Davida Younga "Glenn". Skąd pomysł, żeby zająć się właśnie tym tekstem?
TADEUSZ BRADECKI: W ostatnim dziesięcioleciu sporo robię w Kanadzie. Dużo wiemy w -Polsce o francuskojęzycznej dramaturgii Quebecku. I całkiem słusznie. Jednak, a to już niesłuszne, nie wiemy prawie nic o tym, co powstaje w części anglojęzycznej. David Young jest tam znanym dramatopisarzem. Pora pokazać go wreszcie w naszym kraju.
Dlaczego wybrał Pan akurat Katowice?
- Bogdan Tosza, dyrektor Teatru Śląskiego, wiele razy proponował mi już współpracę. Niestety, nie pozwalał mi na to brak czasu. Niedawno spotkaliśmy się i obaj uznaliśmy, że to doskonała okazja, żeby tu jednak pracować. Dodatkowo okazało się, że dyrektor Tosza jest fanem Glenna Goulda. To był dodatkowy argument, dzięki któremu postanowił zaryzykować. Zamówiliśmy przekład u Magdaleny Heydel, młodej tłumaczki, która zajmowała się już przekładami literackimi. Ta sztuka jest jednak jej debiutem dramaturgicznym.
W przedstawieniu występuje czterech aktorów i nikt więcej. Jak pracowało się w męskim gronie?
- Bardzo miło. Choć całkiem inaczej niż wtedy, gdy w Krakowie robiłem "Markizę de Sade", gdzie w obsadzie były same panie. Zresztą z Jerzym Głybinem miałem okazję pracować przy "Widmach", a Andrzeja Dopierałę pamiętam ze szkoły teatralnej. Był zaledwie dwa lata niżej. Panowie z werwą rzucili się do pracy nad tym całkiem nietypowym tekstem. W sztuce występuje bardzo oryginalna konstrukcja - naśladująca formę muzyczną, a konkretnie "Wariacje Goldbergowskie". Czterech aktorów to cztery twarze Glenna Goulda. Wystawienie czegoś poza wielkimi ośrodkami - Krakowem, Warszawą - to ryzyko podwójne.
- Przede wszystkim poza Warszawą. W tym względzie dominacja bogatej stolicy jest niepodważalna. W teatrach ze względów oszczędnościowych powstaje coraz więcej monodramów, spektakli małoobsadowych. Dobry teatr może jednak powstać wszędzie, nawet przy pomocy niewielkich pieniędzy.