Tańcowała kostka z kostką
"Alea iacta est", kości zostały rzucone, chyba jakoś tak po naszemu brzmi fraza poety Menandra, co ją rzekomo powtórzył po grecku sam Juliusz Cezar, gdy swego czasu przekraczał Rubikon i wbrew rozkazom senatu rozpoczynał wojnę domową. Jak powszechnie wiadomo - całkiem nieźle mu poszło. Dziś zdanie o rzuconych kościach oznacza śmiałą i zarazem nieodwołalną decyzję. Coś w tym jest, weźmy na ten przykład decyzję Polskiego Teatru Tańca Ewy Wycichowskiej, by wystąpić gościnnie w Starym Teatrze. Otóż, decyzja ta nie tylko śmiała się okazała, ona okazała się morderczo śmiała, decyzja została powzięta i już nie było zmiłuj się - trzeba było się pokazać. Zmiłowania żadnego nie było, albowiem dobroduszność dyrekcji Starego jest dobrodusznością nieodwołalną - jak tylko-wpadnie ci do głowy, by wystąpić, z punktu jest tak, jakbyś już występował. Chce ci się w Starym reżyserować? - reżyserujesz w Starym. Zachce ci się grać - jesteś aktorem w Starym. Złapiesz bakcyla scenograficznego - Robisz scenografię w Starym. Dorwie cię wena kompozytorską -i ty zostaniesz Stanisławem Radwanem. Znane ci są powiązania Menandra z Cezarem - przyjeżdżasz z Poznania i macha kończynami w Starym.
Powiem już teraz, by nie trzymać w napięciu - powiązania starożytnego poety ze starożytnym wodzem są Wycichowskiej znane, i to bardzo. Oto w drugim dniu występów, w spektaklu "Tango z Lady M.", kości rzeczywiście zostały rzucone, ściślej rzecz ujmując - za pomocą rzutnika i slajdów Wycichowska rzuciła na tylną ścianę sceny Starego kości starożytnego dinozaura latającego, fachowo znanego pteranodonem. Ba, Wycichowska nie tylko rzuciła potworne kości. Ona za sprawą jakiegoś tajemnego urządzenia elektrycznego spowodowała, że te kości ruszać się zaczęły, czaszka, piszczele, ogon, kość za kością, z prochu powstały, w ruch się zmieniły. Amen. I było tak, że tutaj, na scenie, młode ciała tańczyły kompletnie nie wiadomo co, a tam, na ścianie, stare kości -kompletnie nie wiadomo jak tańczyły kompletnie nie wiadomo po co. Menander, Wycichowska, Cezar i my oko w oko z ciemnymi oczodołami dinozaura, który pląsa. Słowem - alea w Starym nie tylko iacta est, alea w Starym przede wszystkim mota est. Tak bym to ujął, jeśli przyjąć, że z łaciny pamiętam coś więcej niż tylko, że in vino veńtas, of course.
Jak to dziś wyraźnie widzę, istota zawsze smutnych mych przygód z Teatrem Wycichowskiej w tym właśnie jednym, drobnym słowie mota się skrywa. Tym razem na "Pustynie miłości" patrzę, później znowu "Świętu wiosny" się przyglądam, wreszcie zupełnie przysypiam na "Tangu z Lady M.", patrzę, przyglądam się, drzemię i wciąż trafiam na tę samą podwójną słabiznę - na wręcz nieobliczalne inscenizacyjne namotanie wszystkiego na jedną kupę dość prowincjonalnej barokowości trafiam, po czym trafiam na porażającą niemotę fabularną. Nie wiem, co gorsze, ale coś mi mówi, że po prostu to pierwsze jest, bo jest drugie, namotanie przykrywa niemotę, mydli widzom oczy, bo w teatrze tańca zawsze jest tak, że jak się nie ma nic do powiedzenia, to się strasznie pilnie wymachuje kończynami strasznie pilnie odzianymi w dziwne fatałaszki, co z punktu generuje ogólną tajemniczość wszystkiego, w związku z czym podobno fajnie jest. Otóż - nie jest. Nigdy nie jest fajnie, gdy taniec jest tylko naskórkiem tańca, gdy zaledwie pieprznie suchym ruchem jest, suchym i pustym jak bęben.
Ruszają się zatem. Ruszają się jeden wieczór, ruszają się drugi wieczór, w żadnej sprawie się ruszają, ruszają się, żeby się ruszać, ruszają się, żeby nie stać, ruszają się panicznie, bo czują, że jak staną, to już chyba nigdy się nie ruszą, ruszają się bez końca, dają balet zgrzytających kości i nieludzko jęczących stawów. Jedna z artystek Ohada Naharina powiada gdzieś, że dziękuje Bogu za stworzenie przyciągania ziemskiego. Jedna z artystek Wycichowskiej wymachuje nogą przed mym nosem i to machanie potrzebne jest jak kołysanka o kotkach dwóch szaroburych rzecz jasna. Co by się stało, gdyby machnęła drugą nogą? Co by było, gdyby machnęła ręką? Co by się stało, gdyby w ogóle niczym nie machała, albo jeszcze lepiej - gdyby jej w ogóle na scenie nie było? I nic by się nie stało, zupełnie. Byłoby, jak jest, czyli wciąż nic o niczym by było, jak zawsze, gdy ktoś udaje, że nie ma przyciągania ziemskiego, gdy ktoś się zgrywa, że nic nie waży. W programach do spektakli wiele się mówi o miłości i krwi, o namiętnościach i uczuciu, drukowane są zdania Kołakowskiego o drzewie życia i ks. Tischnera o naturze dobra i zła, sugeruje się ciemności szekspirowskie i pęczniejący erotyzm "Świętej wiosny" Strawińskiego, ciarki idą po plecach, jak się to wszystko czyta, a jak się to wszystko ogląda - nuda kroczy po powiekach. Pomijając już drobiazgi, których bezlik, a wszystkie kuriozalne - od ogólnego ruchowego bałaganu po kompletnie puste oczy tancerzy - jeśli tylko stwierdzić fakt, że ze "Święta wiosny" robi się nachalnie lukrowany pączek, że tym nutom, co zawsze jednoznacznie liżą skóry, na scenie nie odpowiada ani pół kropli potu, to niby, o czym tu gadać jeszcze? Nie ma co gadać, wystarczy popatrzeć i poszukać prawidłowości.
Patrzę na kupkę starożytnych kości, co na ścianie z uporem odtańcowują coś jakby ars moriendi, ale przynajmniej niczego nie udają i pewnie dlatego są ciche. Nie zgrzytają i nie jęczą w stawach. Patrzę na pląsający kościec dinozaura i patrzę na pląsające przed ścianą jakieś nibyciałka. Więc jednak coś się udało, jest jakaś prawidłowość, jest, bo jest symetria. Ars moriendi na ścianie i ars moriendi na scenie, a gdzieś pomiędzy Rubikon, co go Wycichowska przeskoczyła lekko, jak konik polny.