Lady Makbet gnieźnieńskiego powiatu
"Balladyna" jest najbardziej "szekspirowską" tragedią Słowackiego. Władysław Krzemiński otwierał ją więc szekspirowskim kluczem. Dał przedstawienie zwarte, logiczne, rozgrywające się na tle efektownej scenografii Urszuli Gogulskiej, prezentując bardzo obszernie tekst Słowackiego; łącznie z niegrywanym Epilogiem. Dysponując do roli głównej aktorką o tak zdecydowanej indywidualności, jak Nina Andrycz. poszedł Krzemiński zdecydowanie w kierunku makbetycznym. "Balladyna" w Teatrze Polskim jest wiec czymś w rodzaju "Lady Makbet gnieźnieńskiego powiatu" Ucierpiała na tym najbardzej poetycka, baśniowa część dramatu, której zabrakło lekkości i wdzięku. Było w niej więcej okrucieństwa rodem z niemieckich baśni Grimma, niż poezji Słowackiego, czy nawet elementów ,,Snu nocy letniej" Szekspira.Tu tekst został najbardziej okrojony, tu także Nina Andrycz, jako młodziutka Balladyna, była najmniej przekonująca. Zbyt wcześnie odsłaniała prawdziwy charakter zbrodniarki, pozbawiając się wszelkiej możliwości zaskoczenia widzów czynami swej bohaterki.
Ale i w tej baśniowej części przedstawienia są bardzo piękne i dobrze zagrane sceny. Jest to zasługą Seweryny Broniszówny, wzruszającej w roli Matki, i pięknie, wyraziście mówiącej wiersz Słowackiego, dysponującej dykcją, jakiej pozazdrościć by jej mogło wielu młodych, Alicji Pawlickiej, promiennej Aliny, jak również Jolanty Hanisz, debiutującej w sposób udany rolą Goplany na stołecznej scenie. Lekko i wdzięcznie gra Skierkę, ślicznie wyglądająca w tej roli Maria Ciesielska, dowcipnym, skrzekliwym Chochlikiem jest Marianna Gdowska.
W ciekawym ujęciu Krzemińskiego postacią wiążąca świat baśniowy ze światem realnym - jest Grabiec. Ten ludowy mędrek jest też może w "Balladynie" najbardziej oryginalną, najbardziej własna kreacją Słowackiego, a jego monolog na temat panowania i władzy - najdowcipniejszą częścią sztuki. Zdrowy rozum Grabca ma może coś wspólnego z postawą szekspirowskich błaznów, ale jest to błazen bardzo polski i bardzo chłopski. Prawdziwą niespodziankę sprawił nam w tej roli Zygmunt Kęstowicz, stając się chwilami bohaterem przedstawienia.
Do starej baśni należy właściwie także postać Pustelnika. Łączy ją przecież niejedno z Pustelnikiem z "Lili Wenedy". Ale tu Władysław Krzemiński przesunął interpretację w kierunku kroniki historycznej, co kazało Władysławowi Hańczy zagrać postać z dramatu walki o władzę. Nie bardzo się to sprawdziło. Znikła bowiem skutkiem tego baśniowość Pustelnika, a nade wszystko zatraciła się delikatna ironia Słowackiego, którą osnuta jest cała opowieść o koronie Popielów, igraszce losu, zabawce Skierki, Chochlika i Goplany. Ładnie natomiast wywiązał się ze swego zadania Wacław Szklarski, delikatnie ośmieszając postać Filona z XVIII-wiecznej sielanki, zawierając w niej także pastiche bajronowskiego bohatera, czy też płaczliwej postaci z kręgu tak modnego w okresie romantycznym Osjana.
I wreszcie sprawa główna: tragedia Balladyny, dramat żądzy władzy, dążenie do jej zdobycia za wszelką cenę. Tu główny ciężar spoczywa na Ninie Andrycz. Jeśli już z góry można było założyć, że w pierwszej części sztuki znajdzie się niezupełnie w swojej roli, to w tej części miała wszelkie możliwości, by wyjść zwycięsko z roli polskiej lady Makbet. Ma siłę, głos, władczość, które pozwalają jej całkowicie uprawdopodobnić postępowanie Balladyny, usuwającej zbrodniczo wszelkie przeszkody na jej drodze. Jej Balladyna jest przy tym chytra i przebiegła, zdobywając się nawet na wielkodusznie gesty, kiedy doszedłszy do tronu pragnie zakończyć i zamknąć okres zbrodni, rozpocząć okres sprawiedliwego panowania. Niestety gra jej jest nie łowna. Ma momenty znakomite, szczególnie w scenie sądu w ostatnim akcie. Ale ma też momenty znacznie gorsze, szczególnie w scenie uczty weselnej, chwile, w których nie potrafi zapanować nad swym rozsadzającym wszystkie konwencje temperamentem scenicznym jest nadmiernie egzaltowana, posługuje się środkami z przestarzałego już dziś arsenału ekspresji scenicznej. Mimo to może Nina Andrycz zaliczyć role Balladyny do swych najpoważniejszych kreacji i choć nie ze wszystkim można się tu zgodzić, jest z czym i o co się spierać.
Gorzej jest z jej partnerami. Tadeusz Pluciński jest Fon Konstrynem zbyt małego wymiaru, by mógł podjąć choćby przez chwilę walkę i Balladyna, jak równy z równą. Jest tylko "synem wisielca", małym, chytrym rzezimieszkiem, by nie powiedzieć - cwaniakiem, który przybiera tylko pozy wielkiego mordercy i kandydata na udzielnego władcę. Maciej Maciejewski jest nazbyt już koturnowym Kirkorem z czytanek dla grzecznych dzieci. Natomiast bardzo dobrze podaje relację o bitwie. Władysław Głabik, przekonująco gra niewielką rolę Gralona - Czesław Kalinowski.
Bardzo ciekawym pomysłem reżysera było wprowadzenie Epilogu. Można tu co prawda spierać się ze scenografem dlaczego wprowadził do ostatniej części sztuki renesansowe stroje, choć przecież "Balladyna" rozgrywa się w czasach prasłowiańskich, dlaczego kronikarz Wawel nosi szaty Kadłubka, czy Długosza? Ale może było to świadomym zamierzeniem aluzji do historiografów, którzy tak bardzo zniekształcili nasza przeszłość, koloryzując ją i idealizując, co bardzo zgniewało buntowniczego i przekornego poetę-niedowiarka. Jedno jest pewne: Epilog tłumaczy bardzo pięknie intencje Słowackiego, wyjaśnia wiele i stanowi filozoficzno-satyryczny komentarz autora. Piotr Pawłowski utrafił bardzo dobrze w ton Wawela, był refleksyjny, filozoficzny, potraktował też tę postać z lekka drwiną. I wszystko byłoby w porządku, gdyby Epilog nie zawisł w próżni. Byłby on całkowicie na miejscu, gdyby całe przedstawienie potraktowane zostało bardziej ironicznie, gdyby więcej w nim było romantycznego szyderstwa z przeszłości, a mniej romantycznej patetyki i pozy. Gdyby było bliższe Mussetowi i Alfredowi de Vigny, a nade wszystko Słowackiemu, niż Wiktorowi Hugo. Gdyby było w nim więcej owego ariostycznego tonu, o którym pisze Słowacki w znanym liście do Krasińskiego.