Przedawkowanie inwencji
Wydawałoby się, że pomysłowego, pełnego uroku tekstu literackiego przeznaczonego specjalnie na scenę, nie da się tak łatwo poddać obróbce, której efekt może być dość żałosny. Niestety, inwencja twórcza inscenizatorów czasem przechodzi oczekiwania. Chęć stworzenia za wszelką cenę widowiska oryginalnego przysłania zdroworozsądkowe działania artystyczne. Nie oszczędza się wówczas autora co najważniejsze - również publiczności.
Teatr "Miniatura" zaproponował w minioną sobotę premierę sztuki Andrzeja Maleszki "Mama Nic". Autor jest twórcą znanym i świetnie sprawdzonym na scenach teatrów dla dzieci młodych widzów. Doskonale potrafi budować nastroje, opowiadając przy tym zręczną historyjkę. Jego kilka widowisk, w tym na pewno "Wielkoludy", weszły na trwałe do dorobku współczesnej sceny. Zdobywał uznanie młodej widowni i dorosłych, bowiem z wdziękiem łączy bajkę z przypowieścią, tradycyjny morał ze swoistym, nieco ironicznym obserwowaniem współczesnego świata. "Mama Nic" jest historyjką dość smutną, ale pełną ciepła, miłości, poczucia sprawiedliwości i - co ważne - dobrze się kończy, więc nie odziera młodych widzów z ułudy tak do końca. Nieco ekstrawagancka i egoistyczna mama chce zachować młodość i urodę. Zażywa więc eliksir, który oczywiście przedawkowuje, i znika. Staje się niewidzialna w dość ponurym i złym świecie ludzi dorosłych, ale jej córka Magda potrafi ją odnaleźć i umie z nią rozmawiać. Razem też postanawiają przywracać sprawiedliwość. Udaje się więc znaleźć dobre rozwiązania nawet w dość beznadziejnych sytuacjach, ot choćby odzyskać majątek zrabowany niewidomemu malarzowi. Mama powróci niespodziewanie i wszyscy od tej pory będą już ją widzieli, bo miłość może pokonać najtrudniejsze przeszkody.
"Mamę Nic" poddano w Teatrze "Miniatura" swoistemu eksperymentowi. Piotr Surma-czyński, student szkoły teatralnej, postanowił stworzyć na kanwie sztuki Maleszki swój
scenariusz i wyreżyserować przedstawienie. Głównie jednak pozbawił je wdzięku i odarł z tajemniczości. Z mamy zrobił paskudne, rozkrzyczane i rozhisteryzowane babsko, które szaleje po scenie. W tej inscenizacji jeszcze raz sprawdziła się teza, że dzieci kochają swe matki jakby na przekór wszystkiemu, i że ta miłość jest najsilniejsza. Magda jest córką mądrą i rozumiejącą nadzwyczaj dobrze oszalały świat dorosłych. Zresztą aktorsko to najlepsza rola w tym przedstawieniu. Barbara Gajewska jest urzekająco autentyczna i sugestywna. W kilku wcieleniach wystąpił Andrzej Żak - zagrał wszystkie złe i przewrotne role. Był więc i oprychem i nauczycielem, egoistycznym wujem, prymitywnym lekarzem, a nawet semaforem, który zupełnie nie wiadomo dlaczego "zaciąga" na wschodnią modłę. Podobnie zresztą trudno dociec, z jakich powodów dama z tzw. opieki społecznej mówi po polsku z niemiecką artykulacją. Nie pomógł niestety młodemu i niedoświadczonemu reżyserowi także scenograf - Rajmund Strzelecki, który ma na swym koncie sporo udanych realizacji. Zeszpecony, ponury świat pełen jest prymitywnego okrucieństwa: Kostium niewidzialnej mamy i jej czarna maska są próbą wizualnego scharakteryzowania postaci, ale niezbyt trafioną. Toga niby sędziowska, a reakcje raczej rodem z nocnych barów. Scena szpitalna z kościotrupem wyświetlanym na ekranie nie jest groźna, a żałośnie śmieszna. Podobnie z estetyką brzydoty w więzieniu, nocnym klubie. Również lalki mogą budzić najwyżej litość bohaterki i widowni. Muzyka Andrzeja Zaryckiego - także zawodowca - brzmi w tej inscenizacji dość porażająco. Aktorzy nie zawsze są w stanie wyśpiewać skomplikowane frazy.
Teatr "Miniatura" zaledwie przed miesiącem pokazał piękne widowisko "Brama Słońca". Już się wydawało, niezbyt udany czas artystycznych dokonań powoli odchodzi w niepamięć. Niestety, "Mama Nic" przywołała marzycieli do rzeczywistości.