Bracia Karamazow
Aby opowiedzieć historię "Braci Karamazow" Dostojewski napisał 912 stron powieści w czterech częściach z epilogiem. Aby pokazać to dzieło w teatrze, Krystian Lupa zajął publiczności dwa wieczory: pierwszego cztery i pół godziny, drugiego cztery bez piętnastu minut. Aby zwierzyć się z przeżyć widza osłabłego po obejrzeniu tego wielkopostnego tasiemca - dla równowagi - postaram się użyć niewielkiej ilości słów. A więc przedstawienie okazało się klasycznym dramatem niezdecydowania. Dla reżysera wszystko w książce było jednakowo ważne: zupa, Chrystus, tańczące Cyganki, deszcz za oknem, filozoficzne dysputy... W sytuacji tak zaskakującego zniewolenia uczuć, powieść Dostojewskiego przeobraziła się w gumiasty, pozbawiony emocjonalnych napięć twór. Postaci dużo i rozwlekle gadały, nienaturalnie cedząc słowa, co wpędzało biednych aktorów w manierę nieznośnej drętwoty. Gdy zaś przestawały mówić, popadały w stany przewlekłego milczenia. Brzmi to jak kiepski dowcip, a jest prawdą. Obraz często zastygał w bezruchu, w dodatkowo wymuszonych chwilach kontemplacji, a wtedy, zamiast dzwoniącej na widowni ciszy, słychać było niestety rozpaczliwe trzeszczenie foteli...Publiczność nie uległa reżyserskim szamaństwom z wydłużaniem czasu, ponieważ wyczuła, że nie wypływały one z bezinteresownych przeżyć artysty, a z jego rozkochania w otworzonym przez siebie dziele.
Antyk wymyślił bajkę o synu boga i nimfy, który wzgardziwszy miłością ziemską, został ukarany przez Afrodytę miłością do samego siebie. Od tego czasu, ów nieszczęsny bożek, wciela się w rozmaitych narcyzów kałamarza - autorów rozmiłowanych we wszystkim co napisali, narcyzów teatru - artystów, w zachwycie nad sobą, pysznych i bezkrytycznych.
Krystian Lupa - jeden z najciekawszych i najwrażliwszych współczesnych twórców - ostatnio również naraził się na niełaskę bogów. Przy pracy nad "Braćmi Karamazow" stało się coś niezwykłego - zatracił poczucie smaku i artystycznej równowagi. Duch starego Karamazowa w wianku laurowym spacerujący między żywymi niczym Szekspirowski Dunkan - toż to czysty kicz! A szkarłatne światło zalewające horyzont sceny w kilkakrotnie rozpamiętywanym obrazie zabójstwa? - Czyż nie jest to bliskie odpustowemu eksponatowi przedstawiającemu szklaną kolbę z figurką Matki Boskiej pływającą w zielonkawej wodzie kolorem przypominającej żubrówkę? A muzyka nachalnie ilustracyjna, a sceny z przecinkami kopiowane z książki, rozlane, bez cienia syntezy myślowej...!? Opisywanie tego przedstawienia jest zajęciem żenującym, ponieważ praca reżysera przypominała czynność mechanicznego ilustrowania książki przy pomocy rozmaitych teatralnych czarów-marów wielokrotnie wcześniej przez niego stosowanych. Żadna pociecha, że w tym ośmiogodzinnym przedstawieniu zdarzały się obrazy malarsko wypieszczone - utkane z kunsztownych rozjaśnień i wyciemnień sceny, subtelnych dźwięków i nastrojów, w tworzeniu których Lupa jest mistrzem. Były one, niczym rodzynki w cieście pełnym zakalca, które sobie sam twórca popsuł.
Ciekawe: spektakl jest niby o tym samym co książka - o miłości w różnych jej odmianach duchowych i zmysłowych, wysublimowanych i nikczemnych i u Dostojewskiego jest to rozedrgane namiętnościami życie, a u Lupy rozgadany papier. Bajka mówi, że gdy syn nimfy i greckiego boga przejrzał się w odbiciu wód jeziora zauważył coś, co powinno go wystraszyć - zimne, obojętne piękno.