W lustrze ks. Kitowicza
Nie jest to ostatni przebój sezonu, skoro już w telewizji można było zobaczyć "Opis obyczajów" wedle ks. Jędrzeja Kitowicza. Ale półtoraroczna prawie eksploatacja tego przedstawienia, uhonorowanego trzema prestiżowymi nagrodami (m. in. w Opolu), przynosi mu tylko coraz większą popularność, a telewizja zwielokrotniła tę reklamę, nie odbierając widzów. Zupełnie inaczej zresztą ogląda je się z naprzeciwka w teatrze, gdzie można się znaleźć np., w strumieniu wody podczas obłędnego dyngusu, a inaczej na szklanym ekranie, gdzie tumult tak miesza się z wrzawą, że po jakimś czasie wszystko jednostajnieje.
Ów zapis obyczajowy, podany w formie oznajmującej i rozględzonej, byłby zapewne jeszcze jednym kazaniem proboszcza z Rzeczycy, którego by nikt do wierzenia nie przyjął. Mikołaj Grabowski z materiału tego zrobił nieprawdopodobny ubaw, wziąwszy na razie ze cztery tylko przywary narodowe do obróbki, a to: dewocyjność, obżarstwo, opilstwo i rozhulane zapusty. Zapowiada dalszy ciąg Kitowicza (kolejno będą sprawy publiczne), aż do wyczerpania grzechów głównych.
Półtoragodzinny spektakl w dziesięcioro osób prowadzony - siedmioro aktorów, z czego połowa z rodziny Grabowskich, plus trzyosobowy zespół muzyczny - jest jednym wielkim fajerwerkiem pomysłów, przedrzeźniających różne zachowania, nie zawsze do przeszłości należące, a w popijawie i dyngusie, kiedy w ruch szły nie tylko wiadra, ale i sikawki strażackie, rozpasanie i swawola sięgnęły chyba teatralnego zenitu. Zadbano o dramaturgię spektaklu, wciąż przynoszącą niespodzianki, które dopiero w finale wygaszone zostają popielcowym skupieniem.
Za autentyczną radość publiczność dziękowała długotrwałymi oklaskami, a na scenę wjechały nie tylko kwiaty, ale i tort od anonimowej ofiarodawczyni.