Artykuły

GNIEW l ZAZDROŚĆ BUNTOWNIKÓW

Spektakl teatralny na sylwestra1 był doskonałym pomysłem. Stary rok trzeba było zamknąć i wyzerować, zacząć styczeń z czystą kartą, nawet jeśli później siłą inercji wszystko toczyło się jak zawsze. Skąd ta inercja? Z prostego powodu. Prawdziwych buntowników już nie ma. Zamiast straceńców i rebeliantów mamy maruderów, zgryźliwych malkontentów, obrażonych poprawiaczy świata i rozdrażnionych dorobkiewiczów. Nikt nie chce być prawdziwym buntownikiem. Chcemy protestować, gniewać się i zrzędzić. I o tym była ta sztuka. O pogubionych ludziach, którzy szukają czegoś bez sensu, składają jakieś mętne obietnice, coś bełkoczą, przeklinając swój los, opędzając się od natrętnych myśli i ludzi.

Na śniegu leży kobieta przebita widłami. Wstaje i od razu widać, że jest kimś nowym. Może ma dawne nawyki, ale pamięci już nie ma. Nie wiemy, kim była i kim będzie. Stara się wepchnąć jakimś młodym ludziom kredyt na mieszkanie. Nie pyta, z czego spłacą dług. Chce, żeby wzięli pieniądze i poszli sobie. To oczywiste, że jeśli się zapłaczą, to pójdą do więzienia, ale przecież mieszkać gdzieś trzeba, więc może im się poszczęści i na dług zarobią. W końcu wszyscy robią podobne głupstwa i jakoś wy chodzą na swoje. Pośrodku marnego podwórza stoi rozbita lodówka. Działa bez prądu, bo prąd jest niepotrzebny. Wokoło śnieg i mróz. Wystarczy drzwi nie domykać i wóda sama się schładza. Kto ma wolną chwilę, sięga do lodówki i wyciąga butelkę. Pije z gwinta i mrozu nie czuje. Coś wspomina, radzi, grozi, planuje, zaprzyjaźnia się lub wścieka, robi cokolwiek, co mu przyjdzie do głowy. W kącie wkopana w ziemię rudera. Schodzi się do niej w dół po schodach, wychodzi górą po stromym dachu. I tak można w kółko, bo nikt nie wie, czego w tym domu szuka, i dlaczego nie może w nim wytrzymać, nawet jeśli zostaje sam. Dziewczyna z długimi włosami śpiewa piosenki. Smutne i monotonne. Chłopiec z jedną łyżwą przypiętą, do buta kuśtyka tam i z powrotem. Smutnie i monotonnie. Nastrój się udziela. Sens sztuki jej autorzy (Monika Strzępka & Paweł Demirski) zdradzili - może niechcący - we fragmencie innego swego dzieła ("Chamska promocja spektaklu"):

KELNER: Chciałbym zgłosić do prokuratury, że nikt mi nie powiedział, jak to jest, i że w ogóle jest mi niedobrze w miejscu, w którym jestem, a na internetowych forach piszą o mnie rzeczy, które by zabiły moją matką.

Tak. Jest nam niedobrze tam, gdzie jesteśmy. Jednak innego miejsca nie mamy. Można by oczywiście posprzątać, odgarnąć śnieg, naprawić lodówkę, odmalować dom. Ale zerwać z niezaradnością i pustką, to bardzo trudne. Niejeden próbował i nic mu nie wyszło. Naszarpał się, namęczył, a wszystko zostało po staremu. Zły przykład wprawdzie niewiele uczy, ale łatwo zniechęca do nowych prób. Ostrożność nikomu nie zaszkodziła. Na innych oprzeć się nie można. Samemu sienie nie zwojuje. Nie ma wyjścia, bo wokół tylko prowizorka, ruiny i ciemna noc. Można się wściekać na głupi los, ale walczyć nie ma z kim. Gniew dławi siew skardze, przekleństwie i bełkocie, w pijackim zapomnieniu i pogardzie do siebie samego. Słuszne oburzenie, determinacja i zdolność postawienia wszystkiego na jedną kartę to hasła, które umarły razem z Szelą. Ten miał rozmach i rżnął szlachtę jak popadnie, odmawiał wyrabiania pańsz-czyzny, groził nawet cesarzowi. Pojawiał się i znikał. Na ciemnej ścianie widzimy podpowiedzi z promptera: "Mógł być austriackim prowokatorem". To racja. Mógł być. Nigdy nie będziemy wiedzieli na pewno. "Mógł Rosji szkodzić bardziej niż Austrii." To też racja. Austria go tolerowała, bo wrogowie naszych wrogów są naszymi przyjaciółmi, a Szela Rosji nie kochał. Ale cokolwiek by o nim mówić, umiał się gniewać, srożyć i zabijać bez pardonu. Miał determinację i zdolność postawienia wszystkiego na jedną kartę.

Powraca jednak pytanie o słuszne oburzenie. Czy wolno mu było tak się wściekać? Przecież zabijał niewinnych. Walczył na oślep i niczego nie osiągnął. Czy nie powinni go byli postawić przed sądem? Chyba że od początku liczył na to, że jeśli popełni wiele rozbojów, to uda się wykazać, że działał w słusznym oburzeniu i włos mu z głowy nie spadnie. Słuszne oburzenie każdego uniewinnia i rozgrzesza. Choć w Ewangeliach występuje bodaj tylko raz, gdy Jezus przepędził kupców ze świątyni. U Arystotelesa też na dobrą sprawę tylko raz, w "Etyce nikomachejskiej".

"Słuszne oburzanie się jest środkiem między zawiścią i radością z powodu niepowodzenia drugich; tyczą się one przykrości i przyjemności wywołanych tym, co przydarza się bliźnim; kto bowiem słusznie się oburza, doznaje przykrości z powodu powodzenia tych, którzy na nie nie zasługują; człowiek zawistny, przewyższając poprzedniego, martwi się wszelkim powodzeniem.2

Tu zaczyna się historia niejasności i wykrętów. Z jakiegoś powodu interpretatorzy uznali, że ten tekst jest niejasny i postanowili go uzupełnić. Niejasność dostrzega jednak tylko ten, kto chce ją widzieć - moim zdaniem. Czytam Arystotelesa i nie widzę niejasności. W tej sprawie - jak zawsze u niego - mamy jedną cnotę i dwie wady. Cnota polega na tym, że gniewamy się, jeśli kogoś niezasłużenie spotyka dobry los. Wady są dwie. Człowiek zawistny gniewa się nawet wtedy, gdy kogoś zasłużenie spotyka dobry los; a człowiek wredny cieszy się, gdy kogoś spotyka zły los, niezależnie od tego, czy na taki los zasłużył, czy nie.

Dokładnie rozumiemy, jakie postawy Arystoteles chce opisać. Można się spierać o słowa. Angielskie tłumaczenie (W.D. Ross) mówi: "envy" i "spitefulness", czyli zawiść i wredność. Tak byłoby najlepiej, choć polski tłumacz pewnie uważał "wredny" za zbyt pospolite słowo. Tak czy inaczej, myśl Arystotelesa jest jasna i przekonująca - choć może dość surowa. Zawistny człowiek gniewa się, gdy ktoś ma się lepiej od niego, nawet jeśli ten drugi na lepszy los zasługuje. Wredny cieszy się z cudzego nieszczęścia, choć los nieszczęśnika mógłby po prostu wrednego nie obchodzić. Tylko człowiek ogarnięty słusznym oburzeniem wypada dobrze. Gniewa się, gdy wi-zi, że ktoś gorszy od niego traktowany jest lepiej niż on. Myśl Arystotelesa jest zatem oparta na prostych odróżnieniach i opisuje zrozumiałe sytuacje. Ludzie są często zazdrośni i trzeba się z tym pogodzić. Taka jest nasza natura, bo nie jesteśmy aniołami. Możemy się złościć na tych, którzy nienawidzą lepszych od siebie i z czystej zawiści ich oczerniają i pragną pognębić. Możemy potępiać tych, którzy tak nienawidzą otoczenia, że puszczając płazem ich sukcesy, modlą się tylko, by szczęściarzom przytrafiło się coś złego. Nie mamy jednak powodu źle myśleć o człowieku, który domaga się szacunku, na jaki, swoim zdaniem, zasługuje. Zachowuje się przyzwoicie, a zdaniem Arystotelesa, nawet cnotliwie. Gdy ktoś jest wobec niego impertynencki, to się gniewa; gdy ktoś go traktuje dobrze, odpłaca mu się tym samym. Działa jasno i stanowczo, bez mizdrzenia się i spiskowania.

To stanowisko współczesnym interpretatorom wydaje się jednak trywialne i mało budujące. Zapewne dlatego, że człowiek poruszony słusznym oburzeniem nie jest społecznikiem i nie ma pokory. Drażnią go zniewagi i gniewa się na afronty, co jest niemal małostkowe. Stąd komentatorzy dodają wers wyssany z palca: ("kto się słusznie oburza, doznaje też przykrości z powodu niepowodzenia tych, co na to nie zasługują"). To dodatek Suppego, przyjęty, "by położyć kres sporom o sens tekstu". Ta poprawka wszczyna jednak nowy spór, zamiast jakieś dawne zamykać. Z tą poprawką Arystoteles okazuje się zupełnie innym człowiekiem. Staje się obrońcą sprawiedliwości. Wpada w słuszne oburzenie i z majestatycznym gniewem chce ustalać winy i zasługi. Może to i poruszająca postawa, ale to nie jest pogląd Arystotelesa, lecz jego zwolenników, którzy lepiej by zrobili, zapisując taką innowację na własny rachunek.

W świecie Arystotelesa nie było anonimowych obywateli, którym można pomagać lub szkodzić. W polis każdy znał każdego, i wiedział, kto mu sprzyja, a kto czyha na potknięcie. Każdego człowieka otaczali przyjaciele i wrogowie, nigdy osoby postronne, nieznane i obce. Gdy przyjacielowi działa się krzywda, było oczywiste, że trzeba go bronić, ale nie przez wzgląd na krzywdę, tylko przez wzgląd na przyjaźń. Gdy wrogowi działa się krzywda, można było wzruszyć ramionami. Nie dawał dowodów przyjaźni, niech sobie teraz sam radzi. Cnotliwy człowiek nie musiał występować w obronie pokrzywdzonych. Los obcych niewiele go obchodził, bo ich prawie nie znał. Zatem nie musiał się trapić "niepowodzeniem tych, którzy na to nie zasługują".

Czy się nam to podoba, czy nie, Szela był dość podobny. Dobry dla swoich i zły dla obcych. Pomagamy tych, których kochamy, szkodzimy tym, których nie lubimy. Choć w odróżnieniu od Szeli niewiele pomagamy i niewiele szkodzimy. U Arystotelesa człowiek ogarnięty nemezis, czyli słusznym oburzeniem, nikomu w ogóle nie szkodził. Gniewał się tylko na hucpiarzy i na tupeciarki. Szela mógłby powiedzieć - gdyby był oczytany - że cnotliwym kierowało słuszne oburzenie. Chociaż w dziewiętnastym wieku "słuszne oburzenie" zaczęło już znaczyć coś innego. Poprawki interpretatorów wzięły górę nad oryginałem. Nemezis nabrało romantycznego sensu poświęcenia dla innych. Zaczęło się wiązać z bohaterską walką o wysokie ideały, z dążeniem do państwa celów i w wyobraźni wiązano je ze świętym gniewem. Sam Szela miał się zapewne za ucieleśnienie opatrzności, za siłę moralną i kosmiczną, która oczyszcza świat. Z pewnością miał jakąś charyzmę, skoro przyjął go biskup tarnowski, niemający przecież w zwyczaju zapraszać wichrzycieli i zdrajców. Jednak, o czym rozmawiali, trudno zgadnąć. Więcej nawet, jak pokazuje dramat W imię Jakuba S. Szeli zrozumieć się nie da. To bohater niezbyt wymowny, enigmatyczny, niezdolny do bronienia jakiejkolwiek tezy. Najwyraźniej nie rozumie, że buntownik musi być kaznodzieją, retorem lub filozofem. Nie może łudzić się myślą^ że czyny będą mówiły same za siebie. Czyny są nieme i głuche. Spadają jak piorun, tajfun lub tsunami; niszczą, zalewają i topią, ale niczego nie wyjaśniają i niczemu nie służą.

Bunt niepoparty płomienną skargą to zupełnie nieprzekonująca postawa. Choć z drugiej strony elokwentna roszczeniowość bez gotowości do skutecznego działania jest równie nieprzekonująca. Papierowi rewolucjoniści wzywający masy do walki wnoszą więcej zamętu niż nadziei swoim zacietrzewieniem. Malcolm X dał w 1950 roku wywiad do "Playboya", i wtedy dopiero stał się postacią powszechnie rozpoznawalną. Zdobył szerokie audytorium i mógł przed nim ujawnić całą swą nienawiść do białych -zawziętą jak nienawiść Szeli do szlachty. Biali zgwałcili jego babkę i zabili jego ojca, oszpecili i zniewolili jego duszę. To wszystko prawda. Przez nich został sutenerem, złodziejem, hazardzistą i handlarzem narkotyków. To oni wtrącili go do więzienia, bo uznali go za matoła, którym można poniewierać, choć miał lepsze wykształcenie niż dziewięćdziesiąt procent ludzi, z którymi się spotykał. To z grubsza prawda. Jednak nic go bardziej nie oburzało niż fakt, że narkotyki i czarne dziewczyny sprzedawał białej klasie średniej - biznesmenom, urzędnikom, nawet pastorom. Białych miał za kompletnych hipokrytów i degeneratów. Wieszczył im bliski koniec - Armagedon. Plótł nie-stworzone proroctwa - że Armia Czerwona opanuj e Amerykę i odda władzę Murzynom, że biali się wybij ą albo wytracą narkotykami, że zniszczy ich krach finansowy albo wojna atomowa. Wierzył w czarną metafizykę: czarna kawa jest najlepsza i najmocniejsza - biała jest rozwodniona i mdła. Czarny marmur jest najpiękniejszy, a brązowy cukier ma najlepszy smak. Białych zresztą już prawie nie było na świecie -jego zdaniem. Zostali tylko pod komunizmem i na dalekiej północy. Mieszkańcy Indii, dalekiego Wschodu, Afryki i krajów latynoskich są wszyscy kolorowi. To oni pracują, produkują, uczą rzemiosła, leczą i budują. Biali im płacą, poganiają ich i się mądrzą. Czyli są zbędni. W tych tyradach było coś ze słusznego oburzenia i świętego gniewu, tylko ani to nie był program działania, ani filozofia polityczna - najwyżej jakieś prorocze wizje, majaczenia i migawki.

Szczęśliwie możemy sobie powiedzieć: "Ze społeczeństwem nic sienie da zrobić na skróty". I to nas często ratuje. Malcolm X wielu fascynował, ale niewielu przekonał. Szela wielu nastraszył, ale niewiele zmienił. Podobieństwo sięga dalej. Szela i Malcolm X napędzani byli tym samym uczuciem - zazdrością. Gryzło ich to, że inni mieli się lepiej niż oni. Chcieli skończyć z niesprawiedliwością przez chłopską rabacją lub czarną rewolucję. Nie potrafili jednak nic sensownego powiedzieć na temat swoich zamiarów, bo domagali się równości napędzani zazdrością i nienawiścią. A tego nikt nie lubi. Zapalczywym agitatorom nie można ufać, bo nie wiadomo, do czego naprawdę dążą.

Skupmy się na zazdrości, bo to jest uczucie, z którym kompletnie sobie nie radzimy od czasu, gdy zaczęliśmy poprawiać Arystotelesa. Obowiązuje tabu na zazdrość. Nie wolno jej pokazać publicznie, bo to ośmiesza, degraduje i kompromituje. Liberał, wyzwolona dziewczyna i energiczny polityk w żadnym razie nie mogą się przyznać do tego, że są zazdrośni. A już szczególnie nie może być zazdrosny mąż, którego żona uciekła do kochanka, bo staje się tak komiczny, że mu dorysowujemy rogi. Polityk, który wścieka się na partię, która go pokonała, też zdradza się z pragnieniami, których nie zaspokoi, czyli obnosi się z przegraną, jakby to było zwy-cięstwo. Dorysowujemy mu rogi. Nie wolno wreszcie być zazdrosnym z uwagi na religię. Zazdrość jest niepobożna: "Dobra doczesne, gdy trafiają się tym, którzy na to nie zasługują, są im przyznane przez sprawiedliwe dekrety boskie" - pisał św. Tomasz [Q. 36 Art. 2]3. Na koniec za-zdrość jest politycznie niepoprawna, i to chyba działa na nas najsilniej. Nie wolno nikogo posądzać o zazdrość, bo to jest dyskryminacja i szykana.

W ostatniej dekadzie poprzedniego wieku stan Kolorado próbował wprowadzić ustawę, która umożliwiała szkołom wprowadzenie regulaminów pozwalających dopytywać się o orientację seksualną uczniów i nie przyjmować homoseksualistów. Zrobiono to w imię swobody działania każdej zbiorowości i jej prawa do samostanowienia. W całym kraju zawrzało.4 Prawo do samostanowienia nie może się opierać na dyskryminacji - pisano. Orientacja seksualna jest sprawą osobistą. Słusznie, tu protestujący mieli rację. Ustawa naruszała prywatność, bo pozwalała pytać; a także zezwalała na dyskryminację, bo pozwalała nie przyjmować. Te kwestie są bezsporne. Ale pozostają pytania: "Czy to wszystko? Może protestujący, choć mieli rację, bronili stanowiska motywowanego zazdrością? Czemu to pytanie wydaje się niestosowne?". Obrońcy równego dostępu do szkół byli egalitarystami, integrystami, przeciwnikami dyskryminacji, obrońcami prywatności i zwolennikami erotycznej spontaniczności. Z tym się łatwo można zgodzić. Ale dodatkowo, czy nie dlatego domagali się uchylenia ustawy, aby dać homoseksualistom prawo do lepszej szkoły? I czy to nie jest zazdrość, jeśli ktoś, kto nie może się dostać do lepszego liceum, złości się na tych, którzy blokują mu drogę? Warto zdać sobie sprawę, że prawo do dobrej szkoły nie przysługuje nam powszechnie. Przysługuje nam prawo do tego, by nas nie poddawano dyskryminacji, czyli by nas nie traktowano gorzej niż innych bez dostatecznego powodu. Czym to się jednak różni od żądań cnotliwego człowieka ogarniętego słusznym oburzeniem u Arystotelesa? Niczym.

Jednak wiele osób jest zdania, że o Murzynie nie wolno powiedzieć, że czuje się zazdrosny, gdy jest dyskryminowany; o homoseksualiście nie wolno powiedzieć, że jest zazdrosny, gdy mu szkoła odmawia nauki ze względu na orientację seksualną. Zatem wolno mówić o krzywdzie, dyskryminacji, braku równości i bigoterii. Ale o zazdrości nie. Dlaczego? Skąd to pragnienie dopatrzenia się w każdym poszkodowanym anioła? Widzę w tym żądaniu jakąś pensjonarską naiwność, uformowaną przez samozwańczo poprawioną wersję Arystotelesa, przez pogląd, że przypisanie komuś zazdrości musi go ośmieszać, kompromitować i skazywać na bezradność. A przecież zazdrosny nie musi być śmieszny z definicji, podobnie jak homoseksualista nie jest moralnie skażony z definicji. Obaj stają się śmieszni - lub groźni - gdy stawiają szalone żądania, domagają się bezwarunkowego poparcia, walczą o coś, czego nie mogą dostać bez wywierania przymusu. Obaj stają się ofiarą bigoterii, gdy się ich szykanuje bez powodu, ale powinniśmy nauczyć się inaczej patrzeć na zazdrość, by nie uznawać, że musi być ona odpychająca z definicji. To prawda, że goły stan zazdrości nie może być podstawą roszczeń. Nieszczęśliwej żony, która uciekła od męża, nie wolno siłą do niego sprowadzać. Homoseksualiści nie mogą się domagać punktów preferencyjnych przy naborze do szkoły. Jednak sam stan zazdrości nie powinien nas ani gorszyć, ani śmieszyć. Może być zdrowy i powinien być społecznie akceptowany.

Tymczasem zazdrość jest potępiana zarówno przez konserwatystów, jak i lewicujących liberałów. Omawiając etykę Mandevilla, A.K. Rogers pisze: "[Mandeville] twierdzi, że na świecie jest wiele nieprzyjemnej pracy do zrobienia i nikt nie zechce jej wykonać na ochotnika. Dlatego istnienie biedoty zmuszanej do mrówczej pracy przez codzienne potrzeby, nieznającej wyższych standardów życia, z którymi można by porównywać jej los, jest społeczną koniecznością. Gdy się ich kształci, a nawet gdy się poprawia im warunki egzystencji, pozwalając żyć na poziomie prze-kraczającym proste przetrwanie, robi się z nich gorszych pracowników i wcale nie czyni lepszymi ani szczęśliwszymi ludźmi. Nie ma powodu podejrzewać, że w tych słowach Mandeville wyraża cokolwiek innego niż szczere przekonania. Nie można czytać o tym, jak w jego czasach służ-ba się zepsuła, jak domaga się przywilejów i wyższego wynagrodzenia bez żadnego umiaru, z jaką butą próbuje łączyć się w związki przeciw swym chlebodawcom, by bronić przeciw nim swoich interesów - bez przekonania, że szczerze podziela słuszne oburzenie uczciwych właścicieli domów".5

Trudno nie dostrzec, że tu potępienie zazdrości wyraźnie służy interesom potępiającego i nie musi mieć moralnego uzasadnienia. Zawstydzanie służby i oskarżanie jej o chciwość, potępianie jej zbiorowych reakcji obronnych działa na rzecz utrzymania niskich dochodów tej grupy. Natomiast twierdzenie, że dla wszystkich jest lepiej, jeśli biedacy pozostają ludźmi ograniczonymi i posłusznymi to jawna manipulacja albo wprost ideologia klasowa - i nie trzeba być marksistą, by to widzieć.

Co ciekawe, lewicowi liberałowie też brzydzą się zazdrością. Rozumiej ą j ej przyczyny, ale nieskrępowaną manifestację uznają za postawę zagrażającą wspólnocie niezależnych jednostek.

"Ludzie zazdrośni na tle seksualnym zwykle byli przedmiotem szyderstw i ośmieszania. Nawet akademiccy filozofowie i psychologowie z reguły przedstawiają ich jako postaci dziecinne i nie-dojrzałe, traktujące obiekt swej miłości przedmiotowo, jak towar. Nieszczęśliwa kobieta podczas opowieści o tym, jak zaskoczyła swego kochanka przy śniadaniu z inną dziewczyną, gniewnie wyksztusiła z siebie: "Mogłabym ją zabić. Za to, że siedzi z moim facetem, przy moim stole i je moje jajka moją łyżeczką". Mogła jednak liczyć tylko na to, że przeciętny akademicki ekspert jej powie: Zazdrość to w głębi duszy postawa kapitalistycznej świni, która broni swej własności, a jednocześnie dba o polityczną poprawność".6

Do tłumienia zazdrości skłaniaj ą niemal wszyscy: konserwatyści z pieniędzmi, by się bronić przed podwyższeniem wynagrodzeń; znudzeni kochankowie, by móc swobodnie uciec od zwietrzałych partnerów; rzecznicy homoseksualizmu, by nie stwarzać pozorów, że ich podopieczni woleliby mieć trywialną orientację seksualną; orędownicy psychologii humanistycznej, by bronić człowieka przed urzeczowieniem. Tylko Arystoteles okazuje się obrońcą prawa do okazywania niezadowolenia z tego powodu, że ktoś nas spycha na bok, skreśla, porzuca, traktuje ze zniecierpliwieniem, podczas gdy inni mają się dużo lepiej i cieszą się większym szacunkiem.

Kristjan Kristjansson (z Islandii) w świetnym artykule: "Why Persons Need Jealousy" przekonuje, że zazdrość jest nam potrzebna, bo bez zazdrości nie jesteśmy sobą. Rezygnując z zazdrości, rezygnujemy z własnego punktu widzenia, z możliwości szczerego przyznana się przed sobą, na czym nam naprawdę zależy. Tłumimy w sobie prawo do protestu i popełniamy zdradę wobec własnych potrzeb i pragnień. To jest tak wyraźna emocjonalna kastracja, że Freud powinien powstać z grobu. Być może wolno nam nawet powiedzieć, że jesteśmy osobą o tyle tylko, o ile potrafimy zazdrością bronić naszych planów i marzeń. Powstają jednak trudności: zazdrość inspiruje przesadzone i szalone żądania; ogranicza swobodę: działania innych, narzucając im przykre i krępujące ich role; nie wiemy, jak rozwiązywać konflikty między skonfliktowanymi zazdrośnikami. - Tak, to się zdarza; nie są to jednak problemy tak trudne, jak się wydaje. Kristjansson opisuje pouczający przypadek.

"Rozpatrzmy następujący przykład. Nie dostałem awansu w pracy, ponieważ na wysokim stanowisku, które mi się należało, zatrudniono kuzyna dyrektora. Pod każdym względem był to kandydat gorzej kwalifikowany ode mnie. Jedynym powodem, dla którego przyznano mu tę nominację, był czysty nepotyzm. Sprawę komplikował fakt, że kuzyn szefa był moim kolegą, a nawet dobrym przyjacielem. Co więcej, ostatnio w jego życiu zdarzył się tragiczny wypadek, i wszyscy się zgadzali, że zasługiwał na przychylność losu. Trzeba więc zapytać: "Czy powinienem się pogodzić z tą przychylnością losu, czy mam być zazdrosny i obrażony?". Problem polega na tym, że oba stanowiska wydają się potencjalnie słuszne, w zależności od tego, z której strony patrzymy na sytuację".7

Ten przykład jasno pokazuje - moim zdaniem - jakiej reakcji powinniśmy unikać. Nie wolno nam powiedzieć: "Szukamy sprawiedliwego wyjścia. Gdy je znajdziemy, to je zastosujemy, i do problemu nie będziemy wracać. Sprawiedliwa decyzja musi być przyjęta bez narzekania i zastrzeżeń". Powinniśmy raczej powiedzieć: "Słuszne rozwiązanie często nie rozwiązuje praktycznego dylematu do końca. Wtedy wybraną decyzję powinniśmy przyjąć w sensie proceduralnym. Nie powinniśmy jej podważać, zaskarżać i starać się uchylić. Ale nie jesteśmy zobowiązani siedzieć cicho". Mamy prawo wypowiedzieć swój pogląd, że ktoś - choćby my - został poszkodowany. Nie możemy niczego z tym zrobić, ale mamy prawo czuć się z tym źle i powiedzieć o tym. Zazdrość nie musi zaraz przekształcać siew szantaż emocjonalny. Trzeba odróżniać bezsilną, usprawiedliwioną zazdrość, wyrażaną z umiarkowaniem i bez pretensji do odszkodowania, od pieniactwa i ślepej nieustępliwości praktykowanej w imię rzekomej sprawiedliwości lub pokoju. Zatem nie wolno nakazywać milczenia pokrzywdzonemu tylko dlatego, że nie ma on prawa do roszczeń. Z drugiej strony sam poszkodowany powinien rozumieć, że wolno mu wyrazić swój żal i rozczarowanie biegiem rzeczy, ale sprawiedliwych decyzji nie ma prawa kwestionować. Wolno mu narzekać na los, ale nie na podjętą decyzję. Taki jest chyba sens opowieści o Hiobie.

Kristjansson ma rację, że w opisywanym dylemacie oba rozwiązania są równie dopuszczalne i że żadne z nich nie załatwia sprawy do końca. Z pewnością celowo tak swój przykład skonstruował. Jeśli zatem jego przyjaciel dostanie wysokie stanowisko, to Kristjansson musi się dobrze zastanowić, co ma dalej robić. Może się obrazić i rzucić robotę. Może połknąć dumę i zostać w pracy, choć wolno mu pominąć uroczystość ogłoszenia nominacji, jeśli szef niemądrze zechce urządzić taką fetę. Może zostać na ogłoszeniu wyników i pogratulować zwycięzcy, ale może nie pójść na przyjęcie wydawane z tej okazji. Może wreszcie zmusić się do wielkoduszności, i w imię przyjaźni z wyróżnionym zachowywać się tak, jakby się nic nie stało. Sam powinien zdecydować, jak postąpi. Nie powinien tylko wszczynać intryg i kłótni, nie powinien jątrzyć i obnosić się ze swoją krzywdą. Nie wolno mu podważać decyzji, która była sprawiedliwa i stanowiła jedno z dwóch wzajem wykluczających się prawomocnych rozwiązać. Podobne obowiązki spadaj ą oczywiście na kuzyna, gdyby to on okazał się przegranym.

Jaskrawym błędem jest natomiast teatralne tłumienie w sobie złości, nieudolne ukrywanie rozczarowania, silenie się na wielkoduszność, gdy się jej nie ceni, pokątne afiszowanie z niezasłużoną krzywdą i dręczenie innych własnym niepowodzeniem. Nierozsądne jest także przepracowywanie zazdrości w postawę buntowniczą, która nie jest poparta jasnymi argumentami i skierowana na uchwytne cele. A to powtarzało się po wielekroć w zachowaniu i skargach nieodpornych na niepowodzenie postaci ze spektaklu W imię Jakuba S. Czy mogą się one jeszcze czegoś nauczyć?

Autor jest filozofem i etykiem. Wykłada w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego.

1 Jedno z niewielu grudniowych przedstawień W imię Jakuba S. warszawski Teatr Dramatyczny pokazał właśnie 31 grudnia 2011. (Red.)

2 Arystoteles Etyka nikomachejska, przełożyła Daniela Gromska, w: Dzieła, tom 5, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1996, 1108b.

3 Por. Kristjan Kristjansson Why Persons Need Jealousy, "The Personalist Forum", Vol. 12, No. 2 (Fali 1996), s. 163-181.

4 Zob. Edna Ullmann-Margalit and Cass R. Sun-stein Ineąuality and Indignation, "Philosophy blic Affairs", Vol. 30, No 4 (Autumn, 2001), s. 337-362

5 A.K. Rogers The Ethics ofMandeville, "International Journal of Ethics", Vol. 36, No. l (Oct., 1925), s. 1-17.

6 Kristjansson, op.cit.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji