Artykuły

Dreamlinerem do Wałbrzycha

"Piszczyk" Jana Czaplińskiego i Piotra Rowickiego w reż. Piotra Ratajczaka w Teatrze Polskim w Poznaniu. Pisze Adrianna Prodeus, członek Komisji Artystycznej XX Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

Nie trzeba koniecznie być byłym powstańcem, żeby czuć się ofiarą gloryfikacji narodowego tragizmu. Klęska romantycznej powinności przechodzi na kolejne pokolenia, także dzisiejszych trzydziestolatków. Śledząc dyskusje o polskiej polityce historycznej można ulec wrażeniu, że tradycja wychowania w duchu bohaterskim nigdy się u nas nie skończy i chyba tylko żart, pusta w środku zabawka, która wydaje dźwięk, gdy na nią nadepnąć, może wreszcie rozbroić tę nadętą narrację. W takim duchu pół wieku temu powstawał "Piszczek", a w końcu Piszczyk, bohater powieściowego tryptyku Jerzego Stefana Stawińskiego ("Sześć wcieleń Jana Piszczyka", "Smutnych losów Jana Piszczyka ciąg dalszy", "Niekłamane oblicze Jana Piszczyka"). I tak powstaje dziś "Piszczyk" w Teatrze Polskim w Poznaniu. Nie przypadkiem to nazwisko, pochodzące od dziecięcej gumowej piszczałki, stało się symbolem patriotycznej autoironii wcielonej w człowieka-pomyłkę, człowieka-katastrofę.

W słynnym filmie Andrzeja Munka "Zezowate szczęście" (1960) jest taka scena: Bogumił Kobiela kroczy z transparentem pośród tłumu. Słyszymy z offu jego monolog: "Sam nie wiem, kiedy z końca pochodu znalazłem się w środku. Poczułem w sobie siłę zbiorowości. Zupełnie nie wiedziałem, co krzyczeć. Trochę się bałem, że z powodu mojego nosa mogą mnie wziąć za Żyda, dlatego postanowiłem wykrzykiwać hasła na przemian, jedno dla tych z przodu, a jedno dla tych z tyłu pochodu". Tako rzecze bohater wiecznie zależny od wybryków historii. Po czym skanduje: "Żydzi na Madagaskar!", "Niech żyje marszałek Śmigły-Rydz!", "Precz z sanacją!". Filmowy Piszczyk co i raz jest przekonany, że już-już znalazł klucz do sukcesu, ale za każdym razem mu się nie udaje, bo, jak twierdzi, ciągle ma pecha.

Piszczyk, którego dziś oglądamy na scenie, też wchodzi w każdą sytuację jak w masło, nie z musu, nie z przekonania, lecz z prostej chęci, by się spróbować, ale też drobnomieszczańsko pokazać. Nie ma w historii Piszczyka, tej ani żadnej wcześniejszej, żadnej żółci, wzywania do nienawiści, deprecjonowania niczyich poglądów. A dzieje się tak za sprawą bohatera: nieudacznego poczciwca, który, jak nikt pośród polskich przegrańców, wzbudza sympatię. Tę rzadką i chwalebną w naszej kulturze poetykę humoreski, komedii satyrycznej udanie kontynuują autorzy sztuki: Jan Czapliński i Piotr Rowicki, który na poznańskiej scenie oglądamy w reżyserii Piotra Ratajczaka. Ich Piszczyk pechowo zapisuje się do partii 13 grudnia 1981, a potem po raz drugi 4 czerwca 1989 roku. Gorzej być nie może. Historia najnowsza pędzi tu na łeb, na szyję. Błyskawicznie zmienia się pejzaż wokół, ale wciąż rozpoznajemy tę postać konformisty, człowieka "bez właściwości" - cokolwiek przydarza się Piszczykowi, czuje się on niewinny. Pracował w fabryce Cegielskiego, ale stchórzył, gdy przyszło co do czego. W 1968 protestował przeciwko zdjęciu "Dziadów" Dejmka, ale niewiele z tego nie wynikło. Pech chce, że zawsze jest w centrum wydarzeń, ale nieświadom tego, co się dzieje, nic nie może poradzić na ich bieg. Gdy Gierek pyta: "Pomożecie?", on pierwszy pomaga. Zostaje po niewłaściwej stronie, nie ma z czego szyć sobie bohaterskich sztandarów. Czy to z braku instynktu, czy z przekonania, jednak nie robi kariery mimo że sam wymyśla okrzyk: "Balcerowicz musi odejść!" albo reklamowe hasło: "Ojciec prać!". Piszczyk jest wiecznym dublerem samego siebie, chodzącym symulakrem. W gruncie rzeczy postacią nieważną - liczy się bowiem tylko to, co się w nim odbija jak w krzywym zwierciadle.

Twórcy poznańskiego spektaklu, granego w monumentalnej scenografii na dużej scenie urządzają polityczny kabaret. W zwężającej się przestrzeni z kwadratów o różnych odcieniach szarości odbijają się w sobie dwa lustra. A w nich zwielokrotnione figury aktorów, stojące pomnikowo jak na postumentach. Poubierani w różne kostiumy wykonują te same gesty, skandują te same słowa. Wyglądają na tym tle, pustyni z płyt chodnikowych, niczym socrealistyczne rzeźby z warszawskiego placu MDM. Wszyscy są na swoich miejscach, poprawni, ideowo słuszni jak produkty społecznego szablonu: matka, ojciec, ksiądz, żona, kochanka, przełożony z pracy, kolega z partii. Idealnie przystosowani, bezrefleksyjnie przyjmują swoje role w zastanym porządku. Mowa jest o Polsce - historii ostatnich dwóch dekad w kraju, więc w centrum stoją sprawy fundamentalne. Nie ma tu miejsca ani na subtelności dramaturgii, ani na rysunek psychologiczny postaci. Chóralny, sztywny występ zespołowy to znak rozpoznawczy teatru Piotra Ratajczaka, który przykrawa kolejne teksty dramatyczne do swojej inscenizacyjnej metody. Może się ona wydać manierą (i często nią bywa), tu jednak sztuka Czaplińskiego i Rowickiego napisana jest tak precyzyjnie, że rzeczywiście słowa szybują, nawet wygłoszone na uwięzi.

Bardzo to wszystko zabawne i znakomicie zagrane (zwłaszcza tytułowa rola Łukasza Chruszcza), sztywna forma dusi jednak potencjał obecny w tekście. Zagrany luźniej, dowcipniej, bez zadęcia "Piszczyk" mógłby więcej zyskać, napisany jest bowiem dowcipnie i lakonicznie. Ten bohater to ktoś, kto ciągle znajduje się w procesie stawania się sobą i nigdy ani na cal nie zbliża się do celu. Będąc w jednej sytuacji, nie nadąża do drugiej: to Stan Tymiński, cementownia Ożarów, to Kaszpirowski, tournée z boysbandem - Piszczyk biegnie przez swoje życie dostając zadyszki. Odtwórca tej roli rzeczywiście biega po scenie w tę i nazad. Wchodzi wraz z resztą zespołu we wspólne choreografie, ale grupa wciąż go wyrzuca, Piszczyk musi zmagać się ze światem w pojedynkę. Obraz sceniczny bywa tu nieco zbyt dosłowny. Jakby nie wystarczyło mówić o mechanicznym odtwarzaniu ról w społeczeństwie, a trzeba było je jeszcze pokazać.

Zaproponuję ryzykowne rozwiązanie: można byłoby spróbować zagrać "Piszczyka" bez Piszczyka. Czyż nie jest typem bohatera istniejącym tylko w naszej wyobraźni? Jedni wspominają, że miał piękną twarz i dłonie, inni, że twarz i łapy mordercy. W kolejnych ekranizacjach był Kobielą, był Jerzym Stuhrem. Do żadnego jednak nie przylgnął, jest bardziej ideą niż typem. O nim, o nieobecnym można gadać godzinami. Pasują do niego wszystkie pochwały i obelgi. Piszczyk kozłem ofiarnym społeczeństwa.

Że losem Piszczyka kieruje lęk, dobrze wie Łukasz Chruszcz, ponieważ wyraźnie wydobywa to z tej postaci. Szuka bezpiecznych miejsc, w których mógłby się schronić przed byciem sobą. Jego funkcje są tylko kryjówkami. Zjednuje nas swoją szczerością, brakiem kalkulacji, tym, że we wszystko wchodzi na sto procent. Piszczyka lubi się za jego prostolinijność i właśnie w wolteriańskiej przypowiastce o losach prostaczka drzemie jego największa wartość. Po co więc wybrzmiewa w spektaklu Ratajczaka chóralny Bach puszczany na cały regulator przy obrotowych lustrach? Po co w opowieści tak bezpretensjonalnej grać na najwyższym diapazonie? Nie warto dopisywać Piszczykowi egzystencjalnych głębi, niech pozostanie drobnym cwaniaczkiem, żywą anegdotą. Podobnie jak inny heros tamtej epoki: Dyzma, tylko tu właśnie bez sukcesu.

W filmowej kontynuacji "Zezowatego szczęścia" pod tytułem "Obywatel Piszczyk" z Jerzym Stuhrem, w reżyserii Andrzeja Kotkowskiego (1988) jest taka scena, gdy podczas przesłuchania, pod przymusem wydania nazwisk współpracowników słyszymy wewnętrzny monolog Piszczyka: "Czułem zupełną pustkę w głowie. Przypomniał mi się egzamin maturalny, gdy siedziałem nad czystą kartką papieru i nie mogłem napisać zdania na temat: Pierwiastki romantyczne we współczesnej literaturze polskiej. To były piękne czasy. Ale teraz chodziło o życie."

Dzisiejszy Piszczyk wciąż nie miałby nic do powiedzenia o romantycznych pierwiastkach czegokolwiek. Zdecydowanie najlepszą częścią poznańskiego spektaklu jest epilog "Raj na ziemi": fantazja o tym właśnie, że nie ma już miejsca na romantyzm, bo o nic nie trzeba walczyć. Finał zainscenizowano w postaci nieformalnej debaty. Postaci siedzą na proscenium w zrelaksowanych pozach, kiwając nogami. Statuy zeszły z postumentów, pokazują swoje prywatne oblicza. Toczy się swobodna, lekka rozmowa o tym, jak dobrze dzieje się w Polsce odkąd sprzedaż nowych samochodów FSO wyprzedziła Toyotę, Mazdę, Mercedesa, a pod Przemyślem działa Dolina Krzemowa. W całym kraju jest tak czysto i tanio, że "przeniosła się do nas cała Skandynawia". Piękne są te pomysły na idyllę: Stodoła Światła w Jedwabnem, rekordowe wydobycie gazu łupkowego, ustawa medialna Rywin-Michnik-Rydzyk, czteropasmowe bezpłatne autostrady, no, i przede wszystkim genialne połączenia lotnicze: choćby dreamlinerem do Wałbrzycha za jedyne 9,99 polskiego euro. Ta jedna, długa scena wnosi do spektaklu moc przestrzeni, szeroki oddech. Nareszcie nikt nikogo za nic nie piętnuje, nie wywiera presji. W huraoptymistycznym wywodzie nie ma cienia propagandy sukcesu. Ot, zwykła rozmowa sąsiadów przy skoszonym trawniku. Polska jest idyllą. Wszyscy jesteśmy szczęśliwi. A gdy wolontariusze na ulicach Gdańska tylko zauważą kogoś biednego, zaraz rozdają mu pieniądze. Luźne uwagi na temat kapłaństwa kobiet wywołują na widowni lawiny śmiechu i nie jest to ironia, lecz niedowierzanie. Przewrotny happy end: marzenia stają się rzeczywistością? Jedyny minus, że nie ma już Piszczyka. Więcej: nigdy nikogo takiego nie było.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji