Artykuły

Żywy Tołstoj

Przyznam się szczerze, że na przeróbkę teatralną "Wojny i pokoju" szedłem z dużą niechęcią, nawet więcej: z wewnętrznym oporem. Złe przedstawienie teatralne za­wsze jest do przetrzymania, ale zła przeróbka psuje nam książkę. A tak niewiele jest książek, które są nie tylko jedną z wielu przeczy­tanych powieści, ale kawałem własnego życia. Taką właśnie książką dla tylu z nas jest arcy­dzieło Tołstoja. Czytaliśmy tę książkę w czasie długich wieczo­rów wojennych nie jak powieść, ale jak historię własną, jak książ­kę o naszym własnym losie, o na­szej upartej nadziei. Czytaliśmy "Wojnę i pokój", patrzyliśmy na ma­pę i obliczaliśmy, jak daleko jest front. Staraliśmy się przeżyć i wal­czyliśmy z czasem. Każdy dzień był długi jak miesiąc. Czy można sobie wyobrazić "Wojnę i pokój" bez prze­strzeni i czasu, "Wojnę i pokój" w pi­gułce, "Wojnę i pokój" bez miesięcy, w których czeka się na każdą wia­domość, bez odległości, w których gubi się każda nadzieja?

Jeszcze przez cały pierwszy akt się buntowałem. Wydawało mi się wszystko dziwaczne, niepotrzebne, trochę śmieszne. Jakaś scena losu, gdzie pojawiają się i dyskutują po­stacie historyczne, jakiś konferan­sjer czy też narrator we współczes­nym stroju, który co chwila wszystko tłumaczy, i jeszcze dwa podesty z boku sceny, gdzie boha­terowie mają rozmyślać i monolo­gować... Myślałem sobie, co to ma wspólnego z Tołstojem?

Ale od drugiego aktu przedsta­wienie mnie wzięło, przekonało, podbiło. Odnalazłem Tołstoja. Zro­zumiałem zasadę tej dramatycznej opowieści o "Wojnie i pokoju", i zrozumiałem, że to jest jedyny sposób pokazania arcydzieła tołstojowskiego na scenie. Bo to nie jest przeróbka, w której wycina się z powieści parę fabularnych wątków i ogromny świat zamyka na parę godzin w martwym pudełku z otwartą czwartą ścianą. Jest to raczej dramatyczny esej o "Wojnie i pokoju", konstruowany właśnie na zasadzie eseju, którego autor roz­mawia z bohaterami książki, poka­zuje ich i cytuje, miesza się w ich rozmowy ze swoim własnym do­świadczeniem, po prostu odczytuje powieść, unaocznia ją w sensie do­słownym.

Piscator nazywa to teatrem epic­kim, można by się o ten termin spierać, jak zresztą o wszystkie terminy, ale jedno jest pewne, że czas i przestrzeń pozostały w tej inscenizacji obecne. Ciążą nad wi­dzem tak, jak ciążą w powieści. Jest w tym przedstawieniu tołstojowskie powietrze. Ludzie rodzą się, kochają, umierają, snują swo­je plany, walczą o swoje szczęście, chcą zrobić coś ze swoim życiem, z własnym krajem i nagle przy­chodzi wojna, wszystko zmienia i wszystko łamie. Jeszcze zanim przyjdzie, ciąży nad każdą myślą, jest jak wielki cień, w którym po­ruszają się ludzie. Jest grozą ciągle obecną.

Nie ma drugiej książki, która by tak jak arcydzieło Tołstoja umiała pokazać nieludzkość wojny. Nie­ludzkość nie w jej okrucieństwie, bo to jest łatwe; nieludzkość w samej zasadzie wojny, w niszczeniu przez nią wszystkiego, czym żyje człowiek. Inscenizacja Piscatora i warszawskie przedstawienie wydo­były z całą jasnością i prostotą tę wielką i zasadniczą prawdę historiozofii Tołstoja. Była to opowieść o losach ludzi i o wojnie, która ich przerasta, przerasta Suworowa i Napoleona tak samo jak każdego z żołnierzy wielkich armii.

Było to jedno z niewielu przedsta­wień, kiedy między sceną i widow­nią zadzierzgnęła się nić wspólnoty, bez której nie ma żywego teatru. Bo naprawdę tylko takie przedsta­wienia wzruszają, w których na scenie odnajduje się cząstkę włas­nych marzeń i własnych niepoko­jów. I jestem przekonany, że w czasie tego spektaklu każdy z nas myślał o grozie nowej wojny. Toł­stoj znowu okazał się żywy.

O czym myślałem? Myślałem o tym, że wypuściliśmy sztuczny księżyc, że zaczyna się nowa wstrząsająca epoka, że być może niedługo będziemy podróżować w zimnej międzyplanetarnej prze­strzeni i oglądać ziemię z gwiazd, a jednocześnie o nowej wojnie roz­myślamy z tym samym niepokojem i z tą samą bezradnością, jak Liza, żona Andrzeja Bołkońskiego, która czeka dziecka i nie wie, czy kiedy ono przyjdzie, nie będzie już wdową.

I myślałem sobie także i o tym, że gdyby przyszła nowa wojna, zniszczyłaby tym razem wszystko, całą drogę, jaką przeszła ludzkość od pierwszej kamiennej siekiery i pierwszego koła. Zostałaby tylko jakaś ciemna pamięć wielkiej gro­zy i wszystko zaczęłoby się od po­czątku. Po paru tysiącach lat powstałaby zapewne nowa Biblia. Byłyby w niej dwie wielkie i ta­jemnicze opowieści. Pierwsza o lu­dziach, którzy chcieli wedrzeć się do nieba, zaczęli budować ogrom­ną kamienną wieżę i kiedy byli już blisko gwiazd, Bóg ich pokarał i pomieszał im języki. I druga opowieść jeszcze bardziej tajemnicza i straszliwsza. Opowieść o ludziach, którzy zbudowali sztuczny księżyc i udali się na gwiazdy, i wtedy Bóg ich pokarał wielką wojną, w której zginęli wszyscy. Lubię przedstawienia, w czasie których różne myśli przychodzą do głowy, kiedy się patrzy na scenę.

W inscenizacji Piscatora żyje nie tylko czas, przestrzeń i wielka historia "Wojny i pokoju" Tołstoja. Żywi są w niej także bohaterowie. Piscator pokazuje ich jedynie na krótką chwilę, całe rozdziały akcji czy rozmyślań zgęszcza czasami jednego spięcia czy dialogu, a mimo to pozostaje w nich piekielna siła życia i bogactwo indywidualności, jakimi obdarzył ich Tołstoj. Stają się nawet bardziej plastyczni, bardziej konkretni, bardziej dra­matyczni niż w powieści. Są po­kazani w wielkich skrótach, ale skrót nie przestaje być czytelny.

Coraz mniej mamy cierpliwości do odczytywania wielkich psycho­logicznych powieści, mnie osobi­ście coraz bardziej nuży normal­ny psychologiczny dramat. Domyślam się zakończenia, wiem wszy­stko na pamięć, często jestem mądrzejszy od autora. Nie chcę wca­le wszystkiego oglądać, myślę szyb­ciej od toku akcji. I dlatego bez żadnego oporu przyjmuję wielki skrót dramatycznej opowieści o lo­sach księcia Bołkońskiego, Nataszy i hrabiego Bezuchowa.

Przedstawienie było zasłużonym triumfem teatru, reżysera i akto­rów. Było rzuceniem się na głęboką wodę, grą o wielką stawkę, mądrym wyborem i prawdziwym zaangażowaniem się w teatr współ­czesny i ideowy. Było ostre, lo­giczne, czyste i konsekwentne. Koncepcja przedstawienia wymaga od aktorów gry zbliżonej do filmu. Nie ma w niej miejsca na budowanie roli z akcji konsekwentnej i ciągłej. Aktor występuje niemal w samych zbliżeniach, w krótkich sekwencjach niezależnych od siebie; nie ma roli, są właściwie tylko same epizody. W każdym z nich musi jak gdyby zarysować całą postać od początku. A przy tym gra na różnych planach; raz pokazuje postać, potem ją nagle odgrywa.

Całe młode pokolenie aktorskie zdało ten trudny egzamin bez za­rzutu. Myślę tutaj przede wszyst­kim o trójce młodych wykonawców głównych ról. Ryszard Ba­rycz w roli Andrzeja Bołkońskie­go nie miał nic w sobie z dawnej płaskości amanta, był w nim we­wnętrzny żar, skupienie, ostrość, swoboda ruchu, doskonałe opano­wanie gestu. Tadeusz Bartosik w roli Bezuchowa trafił w naszą wewnętrzną wyobraźnię, tak widzie­liśmy chyba wszyscy tę postać. Miał jej niedźwiedziowatość i szla­chetność, naiwność, dobroć i we­wnętrzna siłę. Nataszę Janiny Nowickiej uważam za jedną z naj­lepszych ról, jakie widziałem w ostatnich miesiącach. Miała lek­kość i coraz nowe, niespodziewa­nie odkrywające się głębie, miała wszystkie uroki tołstojowskiej Na­taszy i jej prawdziwą tragiczność. I jeszcze więcej: bardzo współczes­ny, jednocześnie zahamowany, i gwałtowny dramatyzm.

Dobrze również, przekonująco i dramatycznie, zagrała Seroczyńska Lizę, żonę Andrzeja. Pozbyła się częściowo łzawej sentymentalności i liryzmu pierwszej naiwnej, który mnie nieraz denerwował. Również wydaje mi się, że bardzo duże po­stępy zrobiła Hrebnicka w bardzo trudnej roli, poświęcającej się dla wszystkich Marii Bołkońsklej. Mia­ła w sobie pewną wewnętrzną gorycz i ostrożność, nie była płaska.

Juliusz Łuszczewski w roli starego księcia Bołkońskiego lepszy był o wiele w scenach charaktery­stycznych niż w momentach patetycznych. Nie wyszło mu górne cis roli w scenie śmierci. Hugo Krzyski był narratorem intelek­tualnym, nienużącym, wyraźnie zarysowanym w geście, dobrym w technice. Chciałbym jeszcze pochwalić Hanuszkiewicza w roli Kuragina i Karwańskiego w roli Katużewa. Ale największe pochwały i rzeczywiste uznanie należą się Irenie Babel za wybór sztuki i jej upartą w swojej konsekwencji realizację. Jest to, ze wszystkich, jakie dotąd widziałem, najlepsze przedstawienie w Teatrze Powszechnym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji