Ca ira - cud i okrucieństwo
Wchodząc na teren spektaklu - na Międzynarodowych Targach Poznańskich - trudno było nie poczuć się przytłoczonym ogromem zajętej przez artystów przestrzeni. Za chwilę okazało się, że obok trzech scen jest jeszcze czwarta - kilkadziesiąt metrów nad ziemią ukazała się postać uosabiającej wolność Marianny. A to był dopiero początek serii zaskakujących zdarzeń...
Twórcy spektaklu zaatakowali zmysły publiczności na wszystkie możliwe sposoby i momentami trudno było zdecydować się, na co najpierw zwrócić uwagę.. Głowy osób nie znających angielskiego (w tym języku śpiewali soliści), co chwila kierowały się w stronę telebimów, na których wyświetlano tłumaczenie, ale szkoda było odwracać uwagę od wydarzeń na głównej scenie. A także nad nią - bo pojawiała się tam nie tylko czerwona, uskrzydlona postać grana przez Barbarę Gutaj, ale też w nieco późniejszej scenie, akrobata, wyczyniający zapierające dech w piersiach ewolucje na opuszczonej z monstrualnego dźwigu szarfie.
Srebro i cukier zamiast godności
Do muzyki warto odnieść się osobno - wszak to od niej wszystko się zaczęło. Trudnym zadaniem okazało się zsynchronizowanie partii orkiestry Teatru Wielkiego - nie ze śpiewem solistów czy chórów, ale na przykład z odgłosem salwy z karabinów, dziesiątkującej rewolucjonistów. Muzyka Watersa okazała się bardzo sugestywną a najciekawszym momentem wydawała się trzecia scena drugiego aktu, z udziałem grających niewolników, czarnoskórych chórzystów z London Community Gospel Choir, wyśpiewujących skargę na świat, w którym ponad ludzkie życie przedkłada się srebro, cukier i indygo.
Ważnym dopełnieniem przekazu okazały się zdjęcia i filmy, wyświetlane na ruchomej zasłonie za sceną. To za ich sprawą historia napisana przez Etienne Roda-Gila nierozerwalnie związana z kolejami losów Rewolucji Francuskiej, miała zyskać na uniwersalności. Tak też się stało - gdy w wielkiej klatce zamykano niewolników, zobaczyliśmy filmy o Ku-Klux-Klanie, a podczas sceny rozstrzelania powstańców ekran ukazał nam wstrząsające dokumenty z egzekucji w maoistowskich Chinach. Scenę balu w Wersalu okrasiła z kolei efektowna trójwymiarowa animacja.
Przepych i pirotechnika
Nie sposób ogarnąć tego wszystkiego jednym określeniem. Pop-opera? Komedia dell'arte? To chyba zadanie beznadziejne. Kryterium, jakim najlepiej ocenić wartość dzieła Józefowicza powinna być jego przejrzystość - mnogość użytych środków wyrazu nie powinna dezorientować. Wydaje mi się, że nie każdy miał prawo wiedzieć, skąd w otoczeniu Wichrzyciela pojawiają się na przykład akrobaci. To, że w tamtych czasach idee rewolucyjne szerzono niejako przy okazji cyrkowych popisów, jest moim zdaniem informacją o tyle ważną, że w dokładnie ten sam sposób Józefowicz i Waters usiłowali nam powiedzieć coś o dzisiejszym świecie. Zadziwili formą: przepychem kostiumów, ogromem dekoracji, oślepiającymi światłami, pirotechniką... Ale cel, jakim jest dotarcie do masowej publiczności, uświęca środki.
Pozostaje pytanie: co pozostanie w nas po obejrzeniu tego spektaklu? Przypomnienie, jak okrutnie każda rewolucja zjadała swoje dzieci i że każdy towarzyszący kolejnym Wichrzycielom sen o nowym ładzie kiedyś się kończy. Według mnie nad tak zarysowaną treścią zatriumfowała ekscytująca forma.