Artykuły

Paradoks omnipotencji

"Boże mój!" w reż. Jacka Orłowskiego w Teatrze im. Jaracza w Łodzi. Pisze Agata Tomasiewicz w serwisie Teatr dla Was.

"Boże mój!" prezentuje specyficzną wizję apokalipsy. Bóg planuje ponowną totalną zagładę na kształt biblijnego potopu. Z tą różnicą, że Najwyższy byłby tym, który zdecydowałby się uciec z pokładu tonącej Arki.

Jaką wizję apokalipsy ma izraelska pisarka Anat Gov? Bóg jest wytworem myśli, toteż jego samounicestwienie miałoby się dokonać poprzez stracenie ludzi, w których umysłach egzystuje. To solipsystyczne ujęcie zakłada, że Bóg nie istnieje jako byt obiektywny, ale jako zespół indywidualnych przekonań. Wszak kultura wyposaża człowieka w pojęcie Boga czy boskości praktycznie od urodzenia; w dorosłym życiu większość decyduje się na przedefiniowanie wpojonych wyobrażeń. W spektaklu Jacka Orłowskiego, Bogu zostają odebrane najważniejsze atrybuty: omnipotencja, omniprezencja, wszechwiedza. Ba, przedwieczny zostaje sportretowany wbrew ikonograficznej tradycji. Najzwyczajniej w świecie przekracza próg gabinetu psychoterapeutycznego w prochowcu i ciemnych okularach. "Boże mój!" nie sposób analizować wyłącznie poprzez odwołania do koncepcji filozoficznych. Laboratoryjny ogląd nie licuje z emocjonalnym ładunkiem spektaklu Orłowskiego. Akcja ma miejsce w gabinecie psychoterapeutycznych Elli (Milena Lisiecka), godzącej obowiązki zawodowe z opieką nad autystycznym synem (Marcin Łuczak). Kobieta oczekuje na wizytę ważnego pacjenta. Wkrótce zjawia się Bóg (Bronisław Wrocławski), wystylizowany jak Al Capone z "Nietykalnych" Briana De Palmy (plakat filmu zresztą wisi na ścianie). Bóg jako król gangsterów? Osłabić jego siłę - to zanegować jego potęgę, odebrać boskie atrybuty i wtłoczyć w ludzki kostium.

Okazuje się, że nikt nie musi uwłaczać Bogu ani kwestionować jego siły. On sam pragnie swojej abdykacji. Następuje tu znamienna inwersja. Nikt nie kwestionuje faktu, że Bóg w religiach abrahamowych bywa depozytariuszem próśb i trosk, konfesjonałem, a nieraz, mówiąc otwarcie, spluwaczką. Od potrzeby pociechy niedaleka droga do roszczeń czy nawet bluźnierstwa. Tutaj to właśnie bóstwo zwraca się do człowieka, nawet bez cienia nadziei na to, że ten pomoże mu w wyprostowaniu problemów. Równowaga zostaje zachowana. Jak Bóg nie reaguje bezpośrednio na ludzkie wołania, tak i on sam nie oczekuje konkretnych przedsięwzięć. Przede wszystkim jednak nietypowy pacjent musi przekonać ateistkę o swojej boskości. I, jak sam przyznaje, zostało mu niewiele nadprzyrodzonych sztuczek w zanadrzu. Koronnym dowodem na posiadaną moc ma być precyzja stworzonego przezeń świata. Ostatecznie przedstawia się Elli jako "artysta". Najpotężniejszym wcieleniem okazuje się deus artifex - bo Bóg zawodzi jako starotestamentowy nieprzejednany sędzia czy gwarant bezpieczeństwa narodu wybranego.

Okazuje się jednak, że sam Bóg w niewielkim stopniu jest godzien szacunku. Najdobitniej świadczy o tym wyznanie, że stworzył człowieka, by zapewnić sobie czyjeś posłuszeństwo. Ella ostro kontruje zwierzenie: zgodnie z taką optyką człowiek nie miałby się różnić wiele od psa. Taka kontrakcja w ustach Lisieckiej nie brzmi bynajmniej jak bluźnierczy zamach na boskość. Bóg funkcjonuje w spektaklu wyłącznie jako figura, reprezentująca to, co we współczesnym świecie zwykło uważać się za idealne, niedotykalne i niezniszczalne, a co ulega postępującemu zdewaluowaniu. Postawa Najwyższego odzwierciedla zatem roszczeniowość ludzi, koniunkturalizm przedkładany nad stałe wartości. Nie bez kozery Ella kpi, że najważniejsze przykazanie brzmi: "nie będziesz miał Bogów cudzych przede mną". Niuans tkwi w tym, że pod pancerzem pozornego egotyzmu tkwi podświadomy lęk przed odrzuceniem. I w ten sposób psychologiczna diagnoza Boga staje się diagnozą ludzkości w ogóle.

Ella wspomina "czynności pomyłkowe". Istotnie, Bóg popełnia "freudowską pomyłkę", nazywając siebie w pewnym momencie "Hiobem". Tu ujawnia się proces silnej identyfikacji z inną osobą. W tym przypadku Bóg utożsamia się z nieszczęśnikiem z Us. Należy jednak mieć baczenie na to, że biblijny pokrzywdzony jest jednym z niewielu, który doświadczył zaszczytu rozmowy ze Stwórcą. W tym zreinterpretowanym układzie Bóg wciela się w rolę Hioba, a w rolę Boga - psychoterapia.

Choć wielostronne relacje między świętością-ludzkością-psychologią są niejednoznaczne i podlegają rotacji, to trzeba przyznać, że w warstwie słownej dramat opiera się na prostych konstrukcjach. Wydaje mi się, że sztuka Anat Gov zachowuje siłę tylko po przełożeniu warstwy werbalnej na działania. Większość dialogów między Ellą a Bogiem jest zbudowana na zasadzie dość naiwnej negacji boskości, choćby deklaracji Najwyższego, że stworzył człowieka jako ogrodnika i karmiciela żyraf czy kapryśnej irytacji, gdy Adam porzuca boskie towarzystwo na rzecz gry w chowanego z Ewą. Jest to dość uproszczony rysunek; komizm osiąga się za pomocą najprostszych środków. Tekst ożywa dopiero po zintegrowaniu go z dobrą grą aktorską i reżyserskim zamysłem. Na tym polu inscenizacja Orłowskiego odniosła sukces. Oczywiście w centrum pozostaje Bronisław Wrocławski, objawiający iście Allenowski neurotyzm (przejawia się tu pewna aluzyjność - wszak u Allena świat jest wybrukowany konfesjonałami psychoanalityków). Dla kontrastu, Ella Mileny Lisieckiej reprezentuje łagodny dydaktyzm, zgrabnie łączony z cynizmem. Choć spektakl zaczyna się niewinnie - rysunek autystycznego chłopca na ścianie, pudełko chusteczek, kameralny półmrok w pomieszczeniu - to między postaciami będzie iskrzyć. W tej atmosferze mocne oskarżenia wycelowane w Boga pozostają prawie niedostrzegalne (choć zarzutów jest wiele: milczenie, okrucieństwo, oddalenie od problemów ludzkości). I to stanowi dobre rozwiązanie; nie chodzi przecież o szafowanie pretensjami. A skoro okazuje się, że każdy kształtuje Boga wedle s w o i c h wyobrażeń, to kogo powinniśmy oskarżać?

A więc Bóg jest bezsilny - bo żyje w umyśle człowieka i przybiera kształt w zależności od przepływu myśli. Ostatecznie to człowiek daje lekcję Stwórcy. Jest to lekcja miłości. Czas terapii dobiegł końca, spadł wymodlony deszcz. Matka wraz z synem stoją przy oknie. Chłopiec wypowiada pierwsze w życiu słowo: "woda". Gryzie jabłko, które dostała od Boga jego matka. Nie trzeba podkreślać, że jest to scena nasiąknięta symboliką (vide: Księga Rodzaju). Akt "buntu" przeciwko Bogu nie ma już mocy - bo utracił ją sam Bóg. Buntem w tym przypadku jest odwrót od fantazmatu (?) Boga i skupienie energii na pracy nad własnym życiem. Dopiero wtedy cud ma szansę zaistnienia. Nie jestem pewna, czy dramat Gov reprezentuje orientację ateistyczną. Wydaje mi się, że główną intencją jest ukazanie Boga jako wielkiego kreatora, być może i sędziego - lecz wycofanego, nie szafującego cudami od ręki. Człowiek musi sam kształtować swoje życie - a w epoce, w której deponuje się tożsamość u kreatorów wizerunku i psychoterapeutów, może być z tym ciężko. Przypomina się w tym miejscu paradoks omnipotencji - czy Bóg może stworzyć kamień, którego nie będzie mógł podnieść, siłę, której nie będzie mógł dać rady? Tak - i jest nią właśnie człowiek.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji