Konrad, czyli uporczywa niemożność koncentracji
Tego samego dnia - siódmego listopada - odbyły się w Krakowie dwie oczekiwane premiery. Na scenie kameralnej Starego Teatru Krystian Lupa wystawił "Kalkwerk" Thomasa Bernharda; w Teatrze im. Słowackiego Maciej Prus reżyserował "Wyzwolenie" Stanisława Wyspiańskiego. Zbieg terminów stworzył konkurencję tym ciekawszą, że "Wyzwolenie" stało się pierwszym przedstawieniem przygotowanym na dużą scenę za dyrekcji Bohdana Hussakowskiego. Było niejako uroczystą inauguracją tej dyrekcji.
"Kalkwerk" to powieść wydana u nas przed ośmioma laty. Nie sposób jej tutaj dokładniej omawiać, można tylko przypomnieć zarys akcji. Kalkwerk (Wapniarnia) jest nazwą majątku. Jego właściciel, Konrad - opętany myślą o studium, które ma napisać - żyje tam samotnie z kaleką żoną. Oboje coraz rozpaczliwiej kręcący się w kole własnych niemożności, coraz głębiej w nie zapadający i jako figury coraz bardziej uniwersalni; podobnie jak ich ponura siedziba. Jest to swoista "Końcówka", której protagoniści zbierają dwa kluczowe dla Bernharda wątki: apodyktycznej twórczości i fizycznego cierpienia. W końcu, po latach, Konrad zastrzelił żonę - i jak gdyby sam odebrał sobie życie. Od tej wiadomości zaczyna się narracja, wielogłosowa rekonstrukcja wydarzeń.
Lupa znacznie odmłodził bohaterów, w oryginale z górą sześćdziesięcioletnich. Tutaj są oni ludźmi w sile wieku. Starość przestała być więc jednym z tematów, czy też jedną z warstw treści. Odpadły przeciwaustriackie filipiki, wiele pobocznych niuansów. Historia skupiła się na głównym wątku: nienapisanym dziele Konrada. Innymi słowy, jest to rzecz o twórczości.
Po wyciemnieniu dwaj narratorzy na proscenium zaczynają bezładną relację, odtwarzającą gorączkowy tok Bernhardowskiej prozy. Pojawią się też na końcu i w ten sposób stworzą ramę spektaklu. Właściwe przedstawienie rozpoczyna się wydarzeniem, o którym w książce tylko opowiadano w gospodzie: aresztowaniem Konrada. Po morderstwie na dwa dni ukrył się on w zamarzniętym szambie. Teraz zostaje przywleczony przez dwu policjantów, skostniały i załamany. Reszta wydarzeń toczy się w retrospekcji, także drugi epizod z tekstem dopisanym przez inscenizatora: sen Konrada. W tym śnie za jednym zamachem pisze on całe studium, a żona pali rękopis.
Akcja rozgrywa się w prostopadłościennej klatce - konstrukcji znanej ze wcześniejszych przedstawień Lupy - tym razem zamarkowanej tylko krawędziami. Do jej granic dochodzą okna i drzwi, od których rękawy prowadzą gdzieś na zewnątrz: jak w komorach do biologicznych eksperymentów. Wolna przestrzeń na proscenium, ze stojącym z boku kredensem, służy jako osobny pokoik. Konrad przyjmuje tutaj radcę budowlanego albo przyrządza posiłki. W najdalszej głębi sceny dozorca Holler rąbie drzewo.
Przedstawienie o twórczym akcie. Także, jak pisze Lupa w przedrukowanym w programie liście, ,,o nieprzystawalności marzenia (...) do wszelkiego możliwego kształtu zewnętrznego, zobiektywizowanego..." Życie swoje i swojej żony Konrad poświęca projektowanemu studium "O słuchu". Osobliwej syntezie medyczno-przyrodniczo-filozoficznej, coraz bardziej wszechogarniającej i coraz mniej uchwytnej. Tworzącej ułomne i nierzeczywiste odbicie "Farbenlehre" Goethego: To właśnie wobec Goethego krążą przecież wszyscy Bernhardowscy "naprawiacze świata".
Konrad zadręcza kalekę ćwiczeniami "metody Urbantschitscha", wietrzeniem pokoju i skracaniem posiłków. Bankrutuje powoli. I choć ma już całe dzieło, jak mówi, w głowie, brakuje mu jednak chwili skupienia, odpowiedniego, żeby w "absolutnie bezwzględny sposób" przerzucić to dzieło na papier. Wszystko go rozprasza, coraz bardziej rozpaczliwie.
Toczy się to w miękkiej grze nastrojów, półtonów, głębokich rezonansów, dobrze znanej z przedstawień ostatnich lat Lupy. Z dyskretną muzyką Jacka Ostaszewskiego i ze znakomitą grą Andrzeja Hudziaka w głównej roli. Jest jednak coś więcej, powłóczysty bowiem styl "Marzycieli", "Braci Karamazow" czy "Szkiców z "Człowieka bez właściwości" zostaje przełamany czymś radykalnie innym. Przede wszystkim brutalną groteską, nie oszczędzającą nikogo na scenie. Podlega jej sam bohater ze swą obsesją - "upiorem mózgu" wysysającym go coraz bardziej - histerią i domową tyranią. Podlega jej w znacznie większym stopniu jego otoczenie, z żoną na czele (Małgorzata Hąjewska-Krzysztofik). W tym przedstawieniu przestaje ona być równoprawnym partnerem czy stroną konfliktu; zaczynamy na nią spoglądać jak gdyby oczami Konrada. Jest rzeczywiście kawałkiem umęczonego i rozmazanego ciała w inwalidzkim fotelu, redukuje się do tego ciała i do jego sentymentów. Grotesce podlega wreszcie cały przedstawiany świat - właśnie świat przedstawień Lupy - przedrzeźniany tu chwilami niemiłosiernie, z ironią, która niszczy wszystko i samą siebie na koniec.
Jest też drugi biegun, drugi typ zabiegów gwałtownie rozrywających tkankę przedstawienia: chwile niepohamowanej ekspresji. Krzyku właściwie, amplifikacji uczuć, od której bębenki pękają. A trzeba jeszcze dodać, że cała wstępna scena z policjantami - zewnętrznym światem zbierającym resztki "upiornej idylli" Konradów - operuje, zapewne świadomie, koszmarnie złym aktorstwem: krzykliwym i nachalnym. I że w jednym z epizodów małżeńskiego koszmaru, sprowadzonego już do zwierzęcych odruchów, w tle zaczynają harcować włochate małpy. Spektakl miota się, pełen pęknięć i przesterowań. Sprawia nie dające się uzasadnić do końca wrażenie, jakby Lupa znudzony był już swoim własnym, ustalonym idiomem: pastwił się nad nim i równocześnie nim wzruszał, na oślep szturmował jego granice. Jest to przedstawienie jakoś graniczne, ma wzloty i głębokie upadki. Chwilami nieznośne, a chwilami przejmujące i trudno orzec w efekcie, czy w ogóle daje jakieś skończone dzieło.
Tak czy inaczej, rozproszenie, które niszczy Bernhardowskiego Konrada, oszczędziło samą materię spektaklu. Inaczej niestety stało się w "Wyzwoleniu" Prusa, gdzie powszechne rozbicie, o jakim przedstawienie traktuje, przeniosło się i na scenę. Prus wystawił "Wyzwolenie" wiosną 1990 roku w łódzkim Teatrze im. Jaracza (prowadzonym wówczas od lat przez Hussakowskiego). Tamta premiera stała się wydarzeniem; zyskała nagrodę na opolskim festiwalu, zebrała entuzjastyczne recenzje, w końcu - przeniesiona na dużą scenę, trzy kwartały później - padła na Warszawskich Spotkaniach Teatralnych. W małej salce Teatru im. Jaracza magnetyzujące wrażenie robiła gra Jerzego Światłonia-Konrada: brodatego kontestatora przeciwstawionego establishmentowi narodowej sceny. W skondensowanym, ascetycznym widowisku łamał on różne porządki teatralności, popadając zarazem w inne; zrzucał narodowe kostiumy i niepostrzeżenie przybierał je zarazem, walczył z maskami i idiotycznie operowym Geniuszem. Emanował energią i skupieniem; był kimś z zewnątrz. Całe przedstawienie było gorące, a sytuacja i świadomość wokół niego ewoluowały błyskawicznie. To stało się jedną z przyczyn warszawskiej klapy: po ośmiu miesiącach zmienił się kontekst, rozstroiły rezonanse.
Po dwu i pół roku jest już inna epoka. Prus zrobił więc inne przedstawienie. "Przyszedłem" - oznajmia rzeczowo Konrad-Światłoń, wchodząc na scenę jako jeden z aktorskiego zespołu; lekko tylko spóźniony. Nie ma on już żadnej siły, nic do wniesienia. Z wysiłkiem może tylko dobijać się tego, co było kiedyś. Słowa mówi bezbarwnie, opierając się na nich, a nie - dobywając je z siebie. Ginie na wielkiej scenie, próbując złożyć z udziałem kolegów widowisko. Ono jednakże złożyć się nie chce. Nie zdarza się właściwie nic, puste formy rozpadają się, nim się na dobre wykształcą. Rozpadają się sytuacje, w pustkę idzie nieczytelna gra aktorów. Panuje "nuda coraz gorsza", jak w ostatnim akcie realizowanych przez Prusa przed rokiem "Szewców". Przerasta zaplanowane rozmiary. Poza kilkoma ciekawie zinterpretowanymi dialogami w akcie "Masek", niweczy właściwie wszystko.
Nawet Geniusz pojawia się tylko we śnie znużonego dyskusją Konrada. Usunięto wszelki autentyzm miejsca - przecież "Wyzwolenie" dzieje się właśnie na tej scenie. Tutaj jednak jej głąb zamyka fasada z jasnymi oknami (w foyer mnożyły się jej interpretacje); światło najwyraźniej pada z jakichś wnętrz, każe to scenie udawać otwartą przestrzeń. Ściana zaczyna grać w finale. Tutaj dopadają Konrada Erynie, a on - bardzo teatralnie - ucieka przed nimi w stronę widowni. Przed nosem zapada mu kurtyna, kończąc przedstawienie. Coś, co właściwie się nie zawiązało. I nawet nie było w stanie tego faktu przekazać.
Jeden Konrad śni, że zdobył się na dzieło. Drugi - że ma się z kim zetrzeć i jest w stanie to zrobić. Jeden i drugi nie może się odnaleźć i ułożyć swego świata, a mają te światy zupełnie różne. I w różnym, niestety stopniu udało im się zaistnieć.