"Sto rąk, sto sztyletów"
Grupie spiskowców dowodzonych przez porucznika Dobrowolskiego (Kuba Zaklukiewicz) autor odcina drogę odwrotu i w ten sposób zmusza do pozostania na scenie, gdzie już nie czyn zbrojny, ale słowna szermierka, prezentująca różne racje i postawy, decyduje o przegranej lub wygranej wobec widowni. W tej szermierce, siły podzielone są nierówno. Teatr, jaki odtworzono na scenie Teatru "Wybrzeże" ma znaczenie metaforyczne. Ci, którzy wbiegli na "arenę dziejów" muszą grać tam role, w których nie czują się dobrze. Powstańcy silni są w działaniu, tam, gdzie decydującą rolę gra zbiorowa emocja... Tu zmuszeni są do chłodnej refleksji, która działa obezwładniająco. Nieprzypadkowo w tym miejscu lepiej czują się rezonerzy, ci szczególnie, których autorytet wynika z życiowych doświadczeń, obecnego statusu społecznego. Generał Chłopicki w tym momencie powstania dysponuje jeszcze olbrzymim kredytem zaufania, płynącym z jego przeszłych dokonań w czasie kampanii napoleońskiej. Dodatkowym atutem podnoszącym jego prestiż jest odmowa współpracy z księciem Konstantym. Gdyby nie zryw listopadowy, mógłby więc zażywać chwały zarówno wśród współczesnych jak i potomnych. Nic dziwnego, że tę nagłą próbę swego prestiżu odczuwa jako realne zagrożenie, które potrafi ubrać jednak w przekonywający wywód w duchu zdrowego rozsądku.
Wśród publiczności teatralnej obecne są i inne postacie. m. in. Aleksander Rożniecki, urzędnik policji (Henryk Bista). Rożniecki podpora kadłubowego Królestwa Kongresowego, wytrawny tropiciel wszelkich spisków, ma też poza sobą przeszłość górną i chmurną. Ponoć w swoim czasie mówiono o nim "jakobin". W świetle głoszonych poglądów na temat ideału państwa policyjnego, niezrozumiała wydaje się taka ewolucja przekonań. Jego postawa nie jest jednak odstępstwem od pewnych prawideł, o których pisał już Anatol France. Stwierdzał on, że największymi tyranami stają się często ci właśnie, którzy w swej młodości stawiali lud na piedestale a rozczarowani biegiem wydarzeń, przechodzili na skrajnie odległe pozycje. Tolerancji bowiem najłatwiej uczą się tylko ci, którzy nie mają złudzeń, co do słabości natury ludzkiej. Trzecim rezonerem w tym teatrze dziejów jest postać fikcyjna - filozof Marcin Walewicz (Stanisław Dąbrowski). Należy on do tych, którzy tworząc naukowe teorie, zwątpili w ich sens w obliczu praktyki życia codziennego. Jak to zwykle w teatrze, jest też publiczność, bierni kibice wydarzeń, gotowi przyznać rację temu, kto najlepiej potrafi przekonać ich logiczną argumentacją. Grupa podchorążych, których ożywia romantyczna wiara w słuszność sprawy, jest łatwym łupem dla tych doświadczonych graczy, wytrawnych szermierzy słowa. Dopiero historia będzie właściwym rozjemcą, sprawiedliwie rozdzielającym racje wedle zasług. Są łatwym łupem dlatego, że w swoim świętym zapale zabrakło im myśli konstruktywnej. Oni wiedzą dlaczego, nie wiedzą jak. Nie mają też wizji przyszłego kształtu Polski.
W sztuce Żurka, zgodnie zresztą z oceną tego zrywu, który zaowocował, jak to trafnie zauważył Tomasz Łubieński "nałogowym historyzmem w myśleniu i odczuwaniu Polaków" - zabrakło głosu, który dawałby nadzieję na powodzenie zbrojnego przedsięwzięcia, głosu świadomego działania w określonym kierunku. Romantyczny patos straceńców, którzy gotowi są położyć głowę za sprawę, ale nie wiedzą jak dla sprawy żyć i działać mądrze, racjonalnie - to spuścizna tamtej historycznej Nocy Listopadowej i jak sądzę, przesłanie tej sztuki.
Jak mieliśmy możność wnioskować z okazji premiery "Sprawy Dantona" Przybyszewskiej, każdy zryw rewolucyjny rządzi się określonymi prawami, a te wewnętrzne mechanizmy nie są przynależne tylko danej epoce. Mimo analogii, historia jednak nigdy się nie powtarza, a jeśli warto wracać do jej doświadczeń to po to, aby się uczyć, nie po to, by powtarzać stare błędy. Wszystko zależy bowiem od miejsca, czasu, okoliczności i od tego, czy potrafimy wyciągnąć wnioski z historycznych doświadczeń. Błędem niewybaczalnym jest traktowanie wydarzeń historycznych bądź to jak gotowego scenariusza, bądź też jako odstraszającego przykładu, który można kontynuować tylko przez zaprzeczenie. Zgodnie z marksowską dialektyką, i teza - antyteza winna prowadzić do syntezy. Myślę, że takiej refleksji służy zamysł kierownictwa Teatru "Wybrzeże", które nieprzypadkowo, premiera za premierą, przypomina historyczne zrywy rewolucyjne.
Reżyserem obecnej premiery jest Ryszard Major. Podobnie jak w "Sprawie Dantona" i on zastosował znany chwyt wciągnięcia widowni teatru w krąg uczestnictwa akcji dziejącej się na scenie.
Dzięki scenografii (Jerzy Krechowicz) widownia Teatru Rozmaitości stanowi jak gdyby lustrzane odbicie widowni Teatru "Wybrzeże" i dzięki temu, w momentach szczególnych napięć dramatycznych obie widownie utożsamiają się prawie całkowicie. Bariera iluzji jest bardzo krucha i tylko siłą woli udaje się widzom obecnej premiery zdystansować wobec tego co dzieje się na scenie. Te momenty to jedyny atut dla aktorów, którym przypadła w udziale niewdzięczna rola spiskowców. Ruch, muzyka (Andrzej Głowiński) przejmująca logiką "czucia i wiary" to naturalny żywioł bohaterów romantycznego zrywu i w tych epizodach ich patos ma w sobie wielkość. Są to jednak rzadkie momenty. W scenach mówionych, gdy do głosu dochodzi "szkiełko i oko" przypominają raczej papierowych żołnierzyków, którym dorośli psują doskonałą , zabawę. Łatwiejsze zadanie przypada tym aktorom, którzy wzbogaceni historyczną biografią, doświadczeniem życiowym, mogli stworzyć postacie pełne, psychologicznie wiarygodne. Stanisław Michalski jako generał Chłopicki zaprezentował dojrzałe aktorstwo. Po roli Dantona jeszcze raz potwierdził, że znakomicie się czuje w rolach prezentujących postacie złożone, o bogatym wizerunku psychologicznym. Udało mu się skutecznie zatrzeć ślad przypisywanego mu genre'u witalnego prostaczka.
Henryk Bista jeszcze raz stworzył sugestywną kreację człowieka opętanego fanatyczną wiarą w swoja dziejową misję. Stanisław Dąbrowski robił co mógł, aby postaci Walewicza nadać cechy prawdopodobieństwa, a mimo to jego końcowy gest wypadł nieprzekonywająco. Odnoszą wrażenie, że sama postać wprowadzona została tylko po to, aby wspierać z góry założoną autorską tezę niezbędną dla wsparcia konstrukcji myślowej - sztuki. Dialektyka jako wynalazek tegoż filozofa, to chyba przesada. Sam Marks nie krył, że dialektykę zapożyczył od Hegla.
Z postaci drugoplanowych wymieniłabym Teresę Iżewską. Jest ona programowo denerwująca, kokietliwa w roli pierwszej damy Teatru Rozmaitości, która niechętnie rezygnuje ze swego pierwszeństwa na scenie nawet w obliczu historii.
Mam tylko jedno zastrzeżenie do reżysera. Niepotrzebnie chyba przeciągnął pierwsze sceny przedstawienia sztuki Scribe'a w teatrze. Rozumiem jego zamysł; chciał zapewne podkreślić kontrast między miałkością treści rozrywkowego spektaklu granego ku uciesze mieszczucha, a teatrem rzeczywistości, jaki wtargnął z ulicy wprost na scenę. Trwa to jednak zbyt długo...