Artykuły

Fascynujące obrazy, lecz sztuczny świat

Estetyczny teatr, wypełniony wspaniale wysmakowanymi obrazami, tworzonymi głównie światłem i wystudiowanymi gestami aktorów oraz - można powiedzieć - sterylną wręcz przestrzenią prawie pustej sceny z widokiem na morze i fiordy. Do tego interesująca muzyka współtworząca całość. Na tym tle każdorazowe pojawienie się postaci poruszających się niczym zdalnie sterowane marionetki robi naprawdę ogromne wrażenie.

Jednak po pewnym czasie oswajamy się z niezwykłą urodą sceny i bez emocji, z chłodnym - acz niepozbawionym przyjemności dla oka - dystansem śledzimy przesuwające się obrazy i postaci. Z dystansem, albowiem brak tu tak podstawowej rzeczy, jak ładunek uczuciowy. Tymczasem spektakl Wilsona jest całkowicie wychłodzony z emocji. I to nie przez niedopatrzenie reżyserskie, lecz z zasady, której artysta jest wierny we wszystkich swoich realizacjach. To jest jego, można powiedzieć, rozpoznawalny "charakter pisma". Szkoda, bo przecież emocja to warunek sine qua non istnienia teatru jako sztuki.

Robert Wilson, artysta znany i uznany, ma w swoim dorobku tak różnorodne dzieła, jak na przykład z jednej strony kameralne współczesne sztuki dramatyczne (ale są i wielkie utwory Szekspira), z drugiej zaś przedsięwzięcia operowe, i to w jakże szerokim wachlarzu: od Pucciniego do Wagnera, od klasyki do współczesnych oper. Jak widać, to naprawdę szeroki repertuar zainteresowań i różnorodność gatunkowa materii literackiej i muzycznej. Ale wszystkie te, wydawałoby się, tak odległe od siebie spektakle łączy jedno: prymat strony estetycznej, wizualnej, nad pozostałymi elementami współtworzącymi przedstawienie. Litera tekstu jest dla Wilsona jedynie pretekstem do zbudowania scenicznego świata zgodnego z własną wizją, w której właściwie nie ma miejsca na logiczne wynikanie następujących po sobie scen. Tak przynajmniej jest w "Kobiecie z morza".

Nie po raz pierwszy oglądamy w Warszawie spektakl Roberta Wilsona. Ten amerykański artysta był już u nas 8 lat temu z gościnnym występem wyreżyserowanego przez siebie monodramu według "Hamleta" Szekspira. Mogliśmy wówczas ocenić nie tylko umiejętności reżyserskie Wilsona, ale i jego zdolności aktorskie. Sam bowiem w owym monodramie wystąpił. Do dziś pozostała mi w pamięci głównie wizualna strona tamtego spektaklu, co potwierdza, że Robert Wilson jest przede wszystkim estetą w teatrze. Dowodzi tego jego najnowsza realizacja, "Kobieta z morza", rzecz oparta na dramacie Henryka Ibsena, lecz nie wprost, ponieważ sztukę inspirowaną tym dramatem specjalnie dla Wilsona napisała Susan Sontag.

W warstwie fabularnej jest to opowieść o pięknej, młodej kobiecie (świetna rola Danuty Stenki [na zdjęciu]), która została wcześnie osierocona i wyszła za mąż za niekochanego człowieka. Jest nim dużo starszy od niej lekarz, który uratował jej życie i zaopiekował się nią (gra go znakomicie Władysław Kowalski). Jest wdowcem, ma dwie córki (wyraziste w tych rolach Dominika Ostałowska i Dominika Kluźniak). Ale w jej marzeniach jest ktoś inny, za kim tęskni, kto dostrzeże w niej nie tylko swoją własność, ale także człowieka o indywidualnej osobowości. Postać Nieznajomego (gra go Krzysztof Dracz), o którym nie wiemy nic bliższego, wprawdzie dość krótko zaistnieje na scenie, jednak wystarczająco, by wpłynąć na ostateczną decyzję głównej bohaterki pozostania przy mężu.

Wszystko to nie jest na tyle istotne dla Wilsona, by szukać motywacji psychologicznych w działaniach postaci i uwiarygodniać je poprzez wzajemne relacje między nimi. Toteż tych relacji między postaciami właściwie tu nie ma. Dla reżysera najważniejsze jest, by stworzyć na scenie odpowiedni nastrój za pomocą obrazów i gry aktorów - jeśli chodzi o ruch - przypominającej nieco pantomimę. Wyraźna jest też sugestia odsyłająca do japońskiego teatru no, jeśli idzie o układ gestów. Tylko że tam każdy gest wykonany przez aktora jest niczym alfabet znany odbiorcy i należycie odczytywany. Tutaj zaś jest pięknym, wielce wysmakowanym, ale jednak sztucznym i pustym gestem.

W tym świecie zaproponowanym przez reżysera świetnie odnaleźli się aktorzy, tworząc tzw. piękne żywe obrazy przeznaczone dla widza do kontemplacji. Tak to można odebrać. I widz je kontempluje, co wyraźnie widać na widowni. Ale tylko do pewnego czasu. Spektakl jest dość długi, jak na taką formę przekazu, więc po pewnym czasie następuje już niestety znużenie. Choć strona wizualna przedstawienia do samego końca fascynuje urodą, elegancją (wspaniałe kostiumy) i pewną tajemniczością. Ponadto jest to spektakl wyjątkowy, jeśli idzie o kulturę przekazu i wysublimowaną metaforę. I jeszcze jedno: nie ma tu ani krzty agresji wobec widza, nie epatuje się wulgaryzmami czy scenami przemocy, co - trzeba przyznać - należy już dziś do rzadkości.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji