Artykuły

Potrójne kuszenie ministra

Zadba o "dziedzictwo narodowe", ale czy z równym zapałem będzie wspierał "kulturę", a zwłaszcza "sztukę"? - Piotr Bratkowski zastanawia się w Rzeczpospolitej nad przyszłą polityką ministra kultury Kazimierza Ujazdowskiego.

Chwila prawdy dla ministra Ujazdowskiego [na zdjęciu] nadejdzie, gdy będzie decydował, czy wesprzeć jakieś przedsięwzięcie artystyczne, które mu się osobiście zupełnie nie podoba. O tym, że ministrem kultury zostanie polityk PiS (a najpewniej - Kazimierz Ujazdowski), wiadomo było na długo przedtem, zanim okazało się, że Prawo i Sprawiedliwość tworzy rząd mniejszościowy. Nawet gdy jeszcze wydawało się, że Platforma Obywatelska nie tylko wejdzie do koalicji, ale będzie w niej rozdawać karty. Politycy PO, którzy z zapałem kłócili się o swoją wizję systemu opieki zdrowotnej czy podatków, kulturę jakby z góry odpuszczali. Co zresztą stało się już w III RP paradoksalną tradycją partii reprezentujących proreformatorską część inteligencji, a więc środowisk - zdawałoby się - najżywiej kulturą zainteresowanych. Przy wszelkich targach koalicyjnych (choćby podczas tworzenia gabinetów Suchockiej i Buzka), bez wielkiego żalu, oddawały ją w ręce partnerów bardziej dbających o demonstrowanie poprzez rządy nad kulturą własnej wyrazistości ideologicznej. Być może politycy tych środowisk po prostu nie mają pomysłu na przezwyciężenie rozziewu pomiędzy liberalną ortodoksją a poczuciem odpowiedzialności za ciągłość kultury?

Między komunałami w rodzaju "nie wierzę w nic, co się samo nie sprzeda", a świadomością, że jeśli powtarzana przed wyborami przez polityków PiS jak mantra przestroga przed "liberalnym eksperymentem" gdziekolwiek ma sens, to właśnie w sferze kultury. Choćby dlatego, że ów prywatny sponsor z liberalnych marzeń najchętniej wchodzi w to, co i tak się sprzeda, co przynosi spektakularny efekt. Unika zaś (bo żadna stąd chwała) przedsięwzięć niszowych, służących długofalowemu rozwojowi, kontrowersyjnych estetycznie i ideologicznie - czyli właśnie tych, które naprawdę sponsoringu potrzebują. A konsekwencje liberalnej ortodoksji (np. oddanie odpowiedzialności za kulturę samorządom) paradoksalnie zbiegają się z równie ortodoksyjnym sloganem populistycznym typu "nie będę z moich podatków finansował jakiegoś muzeum, skoro mamy setki tysięcy głodnych dzieci".

Logika wydarzeń politycznych uwolniła jednak Platformę Obywatelską od tych dylematów. Zgodnie z medialnymi przepowiedniami, ministrem został Kazimierz Ujazdowski.

Czy to dobra wiadomość? "Naprzeciwko klasztoru męskiego jest klasztor żeński. Nie ma w tym nic złego. Ale może być" - ta stara buddyjska mądrość jak ulał pasuje do sytuacji, w jakiej wobec początku rządów nowego ministra są odbiorcy i twórcy kultury.

BUDŻET BOGATSZY O JEDNĄ PIĄTĄ

Ujazdowski ma na starcie sytuację bardziej komfortową od właściwie wszystkich swych poprzedników. Bodaj pierwszy raz po 1989 r. ministrem kultury został jeden z najbardziej wpływowych polityków rządzącej partii. I bodaj pierwszy raz jego resort będzie prawdopodobnie jednym z okrętów flagowych rządu. Bo rząd ten tworzy środowisko, które przywiązuje szczególne znaczenie do sfery symboli i z kultury zechce uczynić instrument nie tylko zapowiadanej w kampanii wyborczej "polityki historycznej", ale własnej politycznej tożsamości. l będzie w tym mocno wspierane przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który obiecuje silny państwowy mecenat nad kulturą, powtarzając nie bez racji, że "prywatny się nie bardzo u nas sprawdził".

W ogłoszonym przed wyborami "Pakcie dla kultury narodowej" PiS już zapowiedziało zwiększenie państwowych wydatków na kulturę o 20 proc. w ciągu czterech lat. I wcale nie sądzę, że to przedwyborczy humbug. Waldemar Dąbrowski na ostatni rok urzędowania potrafił zwiększyć budżet swego ministerstwa o 10 proc. Bo też mamy się od czego odbijać: publiczne wydatki na kulturę - 25 euro na osobę - są u nas najniższe w Unii Europejskiej. Spełnienie obietnicy PiS pozwoli nam raptem na przekroczenie połowy tego, co na jednego mieszkańca wydaje dziś na kulturę europejski średniak - Estonia. To mocny argument w rękach silnego i energicznego ministra.

Ale silny minister to niekoniecznie minister dobry. Po swej krótkiej kadencji w rządzie Jerzego Buzka Kazimierz Ujazdowski - słusznie czy nie - został zapamiętany głównie dzięki osobistej ingerencji w program artystyczny warszawskiej Zachęty (skandal z wystawą Piotra Uklańskiego "Naziści"), która doprowadziła do dymisji dyrektor Andy Rottenberg.

Zaś gdyby za poligon doświadczalny przyszłych rządów PiS w kulturze uznać Warszawę Lecha Kaczyńskiego, to na jednej szali mamy znakomite Muzeum Powstania Warszawskiego, na drugiej - nakaz eksmisji znanego klubu Le Madame. Owszem - jej formalnym powodem była umowa najmu z nierzetelną firmą. Jednak miasto nie starało się pomóc wybrnąć z kłopotów jednemu z najprężniejszych w Warszawie centrów kultury alternatywnej, w tym niestety zwalczanej przez prezydenta elekta - gejowskiej (choć dla równowagi warto dodać, że w warszawskich teatrach, dotowanych przez miejskie władze - te same, które zakazały Parady Równości - grane są obecnie trzy spektakle walczące z homofobicznymi stereotypami).

WALKA Z AMNEZJĄ HISTORYCZNĄ

Tak naprawdę chwila prawdy dla Ujazdowskiego nadejdzie właśnie wtedy, gdy przyjdzie mu decydować o losach przedsięwzięć, którym i on sam, i jego polityczne otoczenie będą zdecydowanie ideologicznie i estetycznie niechętni. Jak w owym buddyjskim porzekadle: silny minister będzie miał szanse zrobić dla kultury wiele dobrego. Ale też - nieustające pokusy, by czynić źle. Czy będzie potrafił - i w ogóle chciał - je przezwyciężyć?

Może chcieć dokonać przełomu, spektakularnie odciąć się od dokonań swego SLD-owskiego poprzednika, skoro jego partia ma budować IV Rzeczpospolitą. Dopóki ten "nowy początek" sprowadza się do przywrócenia w nazwie urzędu członu "i dziedzictwa narodowego" oraz zwiększenia obciętych przez Waldemara Dąbrowskiego funduszy na muzealnictwo i ochronę zabytków, wszystko w porządku. Amnezja historyczna Polaków osiągnęła stadium nihilizmu; walka z nią to jeden z sensowniejszych elementów programu PiS. I lepiej ją prowadzić poprzez tworzenie nowych muzeów niż poprzez ideologiczną indoktrynację.

Ujazdowski więc zadba o "dziedzictwo narodowe"; ale czy z równym zapałem będzie wspierał "kulturę", a zwłaszcza "sztukę"? Dąbrowski zostawił w spadku Narodową Strategię Rozwoju Kultury, która już przynosi efekty. Regionalne centra sztuki skupują dzieła współczesnych artystów dla powstających kolekcji sztuki nowoczesnej. Uruchomienie programów promujących książkę sprawiło, że ludzie z branży przecierają oczy, zdumieni mnogością imprez i festiwali literackich. A poziom czytelnictwa po wieloletnim katastrofalnym spadku powoli odbija się od dna, przy niebagatelnym udziale literatury polskiej.

IDEOLOGICZNY MISJONARZ CZY URZĘDNIK PAŃSTWOWY

Narodowa Strategia nie jest idealna; ale czy przyszły minister nie będzie chciał w niej na tyle grzebać, by w efekcie zepsuć? I to nie tylko po to, by po swojemu oznakować nowe terytorium, ale dlatego, że będą go ku temu skłaniać kolejne pokusy?

Choćby ze strony elektoratu. Demografia nie kłamie: PiS wygrało dzięki wyborcy starszemu, gorzej wykształconemu i mieszkającemu dalej od kulturowych centrów. Dzięki wyborcy uboższemu. Ten wizerunek staje się jeszcze bardziej jednoznaczny, gdy sprawowanie władzy przez PiS zostaje uzależnione od bardziej czy mniej formalnego wsparcia Samoobrony, LPR i ich wyborców.

Powiedzmy jasno: to nie jest wymarzony odbiorca kultury. Wobec sztuki nowoczesnej pozostaje najczęściej bezradny i nieufny. "Pakt dla kultury narodowej" wypowiada się o stymulowaniu twórczości artystycznej bez porównania bardziej zdawkowo niż o muzealnictwie, ale również - niż o polskiej obecności kulturalnej na Wschodzie. I w kontekście PiS-owskiego elektoratu ta zdawkowość może nie być przypadkowa.

Oczywiście, zapewnienie ubogiemu i prowincjonalnemu odbiorcy dostępu do dóbr kultury (i skłonienie go, by z tej szansy skorzystał) to też jest program nie do pogardzenia. Tyle tylko, że można się bać, iż w takim programie - przy aprobacie tradycjonalistycznego konsumenta kultury, widzącego w tym oficjalną pieczęć dla własnych fobii - zmarginalizowana zostanie rola sztuki powstającej dziś. Żywej i niedającej się zamknąć w żadnym muzeum.

A w dodatku - często niechętnej wobec otaczającej PiS aury tradycjonalizmu, wobec przypisywanych partii braci Kaczyńskich zakusów ideologizacji życia publicznego, wychowywania społeczeństwa. Czy minister Ujazdowski pójdzie z nową sztuką na wojnę, czując wsparcie "moralnej większości", dla której Masłowska to wulgarny bełkot, a Nieznalska - zasługujące na prokuratorską interwencję bluźnierstwo? Zapisana w "Pakcie" chęć walki z "przemocą i treściami demoralizującymi" w mediach publicznych brzmi niewinnie, a nawet szlachetnie. Ale "przemoc i niemoralne treści" można znaleźć i w tandetnych filmach akcji i u Dostojewskiego czy Gide'a. A przytłaczająca część znaczących dzieł współczesnych nie mieści się w kanonie "sztuki moralnej", o ile ten kanon wyznacza środowisko ojca Rydzyka. A nawet bardziej umiarkowanego Kazimierza Ujazdowskiego, jeśli uzna się on bardziej za ideologicznego misjonarza, a nie urzędnika państwowego.

Co zrobi? Wytoczy ideologiczne armaty i zakaże, przy aprobacie zdrowej większości i cichym proteście pozbawionych wyborczego znaczenia elit twórczych? Czy zaciśnie zęby i wbrew własnemu gustowi, w myśl zasady "niech rozkwita tysiąc kwiatów", wzniesie się ponad estetyczne i ideologiczne horyzonty - swoje, własnej partii i tradycjonalistycznego elektoratu?

Musiałby pokazać konsekwencję i dalekowzroczność prawdziwego męża stanu. I chciałbym, by tak postąpił. Ale właściwie nie wiem, dlaczego miałby iść na wojnę sam ze sobą, skoro nie ma w tym żadnego, doraźnego interesu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji