Nad tym warto się zastanowić...
W jednym ze swoich felietonów na łamach "Życia Literackiego" Stefan Otwinowski stwierdza ze smutkiem, iż pomimo że Kraków posiada świetną kadrę aktorską, jeżeli chce coś ciekawego zobaczyć musi się udać do... Wrocławia.
Przytaczam tę wypowiedź, gdyż po obejrzeniu "Zagłady eskadry" na scenie Teatru Domu Wojska Polskiego i "Chirurga" w Teatrze Powszechnym i ja zacząłem zazdrościć mieszkańcom Stalinogrodu i Wrocławia, którzy te świetne sztuki Aleksandra Korniejczuka widzieli bez skrzywień i uproszczeń.
Wiadomo, że jest rzeczą drażliwą wytykać teatrom stołecznym lepsze wykonawstwo, celniejsze zinterpretowanie reżyserskie w teatrach prowincjonalnych.
Zresztą dociekania takie nie są w tym wypadku istotne. Przecież wiadomo, że teatry warszawskie mają dobrą kadrę aktorską, że teatry, które podjęły się wystawienia sztuk Aleksandra Korniejczuka, mają w swoim dorobku sporo przedstawień udanych. Wydaje mi się, że dokładna analiza wykazałaby, że przyczyna nieudanego przedstawienia sztuk A. Korniejczuka tkwi przede wszystkim w słabym wyrobieniu politycznym reżyserów i w braku ideowej żarliwości u odtwórców.
By nie być gołosłownym przyjrzyjmy się tym sztukom. "Zagładę eskadry" Korniejczuk napisał w 1932 roku, "Płatona Kreczeta" ("Chirurga") w 1934.
"Zagłada eskadry" jest sztuką "ciężką". Już od pierwszej sceny znajdujemy się w wirze wyjątkowego konfliktu - wyjątkowego, a przecież uderzająco prawdziwego historycznie. Toczy się walka między siłami ukraińskiej i białogwardyjskiej kontrrewolucji a garstką komunistów, którzy siłą swoich argumentów, bliskością do mas, prawdziwym patriotyzmem unicestwiają knowania szowinistycznych "samostijników" ukraińskich. Flota Czarnomorska zostaje dla rewolucji uratowana i komuniści, po przełamaniu podstępnych, wrogich akcji, zmuszają białogwardyjskich kapitanów z Admirałem na czele do wyprowadzenia floty z zagrożonego Sewastopola do Noworosyjska. Walka jest tak napięta, akcja obfituje w tak wiele sytuacji dramatycznych, że mogłaby już w tym miejscu się zakończyć. Jednak nieoczekiwanie sztuka przeobraża się w tragedię, w "optymistyczną" tragedię. Trzeba bowiem pamiętać, że rzeczywistość 1918 roku, jak w ogóle pierwsze lata Rewolucji, obfitowała w konflikty i sytuacje, które nie śniły się nie tylko filozofom, lecz i Szekspirowi. Okazuje się, że flota ma z kolei, na podstawie u-kładu brzeskiego, dostać się w ręce Junkrów. By temu zapobiec nadchodzi rozkaz Lenina o konieczności zatopienia floty. Marynarze i Komitet Rewolucyjny, tak zawzięcie broniący floty, mają ją teraz własnymi rękami puścić na dno...
Ale A. Korniejczuk i na tym nie poprzestał: wprowadził walkę w łonie samego Komitetu, gdzie oddany sprawie rewolucji Hajdaj nie chce podporządkować się dyrektywie partyjnej - jego anarchistyczna postawa, nie bacząc na szlachetne pobudki (chęć uratowania floty) prowadzi go w objęcia sprzedawczyka-mordercy i karierowicza szowinistycznego, Kobzy. Finał sztuki jest wstrząsający. Delegaci floty zgadzają się z dyrektywą, ale nie chcą własnymi rękami zniszczyć tego, co było treścią ich życia, ich zażartej walki. Wówczas Hajdaj, zrozumiawszy swój ciężki błąd, pierwszy zgłasza się do wykonania dyrektywy partii.
Korniejczuk, jak przystoi świetnemu dramaturgowi, bynajmniej nie ograniczył się do zilustrowania historii, lecz stworzył żywe postaci, wyrazicieli treści klasowych, przełamał wszystkie te konflikty natury historycznej w psychice osób działających. Nie ma tu pasowania wrogów rewolucji na idiotów. U Korniejczuka wróg jest groźny, drapieżny, przebiegły; postacie zaś komunistów są żywymi, namiętnymi ludźmi. Dodajmy, że podobnie jak w "Optymistycznej tragedii" postacią czołową wśród członków Komitetu Rewolucyjnego jest kobieta; kobieta mądra, przenikliwa, ofiarna komunistka.
Pytamy więc: na czym polega zasadnicza trudność wprowadzenia na scenę pełnokrwistych postaci sztuk radzieckich, skąd nasz niedowład w oddaniu romantyki walki rewolucyjnej?
Odpowiedź może tu być - w moim przekonaniu - jedna: postacie i sceny w tych utworach nie znoszą, nie mieszczą się w wyznawanych konwencjach teatralnych, będących, niestety, u nas wciąż jeszcze w użyciu, ani też w naturalistycznym pojmowaniu realizmu. Nie tylko w dekoracji. Bogata, różnobarwna galeria postaci pozytywnych Korniejczuka wymaga zupełnie innego traktowania. Tu konwencje, zewnętrzne chwyty pożądanego efektu nie dadzą. Impresjonistyczna, stonowana gra bojąca się patosu, jak i niechęć do mówienia pełnym głosem, samo zimne "mistrzostwo" skutku tu nie odniosą, bo obniżą temperaturę tekstu dramatycznego, spektaklu, do punktu zamarzania, zamiast wyrazić żar, głębię uczuć walczącego człowieka rewolucji. Brak politycznej, ideowej żarliwości koniecznej przy interpretowaniu scenicznym dzieł dramaturgii radzieckiej jest - w moim przekonaniu - podstawową przyczyną niepowodzenia repertuaru radzieckiego na większości naszych scen.
A więc nie w obsadzie tkwi całe zło. Trudno twierdzić, że Wrocław czy Stalinogród mają o wiele lepszą kadrę aktorską niż Teatr Powszechny czy Teatr Domu Wojska Polskiego w Warszawie. Jeżeli osiągnięto tam sukces, to trzeba przyjąć, że decyduje tu fakt odpowiedniej pracy ideologicznej w zespole i z zespołem. Trzeba wnioskować, że reżyserom tych sztuk udało się zespolić kolektyw aktorski mocno przeżywający problemy i konflikty o treści rewolucyjnej.
Jak można było nie pokochać, nie zbliżyć się emocjonalnie do postaci Beresta (grał ją nieodżałowany Jan Wiśniewski), jeśli promieniowało z niej tyle mądrości, ciepła ojcowskiego, przenikliwości i głębokiej pryncypialności. Berest-Wiśniewski był prawdziwym bolszewikiem, żywym wcieleniem najszlachetniejszych cech komunisty. Jakże wzruszająca i pełna wymowy była scena, kiedy były maszynista kolejowy i obecny eksperymentator - chirurg, Płaton Kreczet, opowiada Berestowi swoje marzenia o przezwyciężeniu starości i śmierci, zwróceniu ludzkości milionów utraconych słonecznych dni. Wzruszony do głębi Berest podchwytuje gorące słowa młodego chirurga i z serdeczną zadumą powiada: "Zwyciężyć starość, śmierć... Towarzyszu Kreczet, " czy nie sądzicie, że starość jest gorsza od śmierci. To straszny nieprzyjaciel! Naszym obowiązkiem, towarzyszu, jest pokonać wroga. Miliony dni słonecznych... To będzie najbardziej humanitarny pomnik wzniesiony ku czci bolszewików, którzy przedwcześnie spłonęli w zażartej bitwie o słońce".
Czy można takie słowa wypowiedzieć bez cienia poetyckiego wzruszenia? Owszem. Dowiódł tego wykonawca roli Beresta w Teatrze Powszechnym. Chłód, wieje od takiego Beresta. On jest tylko mądry, ale nie ma serdecznego ciepła, doskonale umie się srożyć, ale bardzo niewyraźnie marzy, bo tam, gdzie trzeba było pokazać wewnętrzne stany, zabrakło wykonawcy żaru i śmiałości, zabrakło głębi i uczucia.
Kreczeta we Wrocławiu grał z wielkim powodzeniem młody aktor, dla którego rola ta była, wydaje mi się, pierwszą czołową rolą w jego praktyce aktorskiej. A jednak potrafił on odsłonić piękno wewnętrzne Kreczeta, umiejętność stawiania spraw społecznych nad szczęściem osobistym, słowem - pokazać nowego człowieka. Przecież kochając architekta Lidę potrafi przyczynić się do odrzucenia zatwierdzonego już planu, gdyż nie odpowiada on wymaganiom zdrowotnym, gdyż zbyt wiele ma zewnętrznego piękna, a za mało... słońca. Czy wiedział, że naraża się tym ukochanej dziewczynie? Tak. Ale gdy w grę wchodzi dobro społeczne nie ma w prawdziwym człowieku radzieckim sentymentów. A gdy po dokonaniu ciężkiej operacji Jasiukiewicz-Kreczet pada, tracąc przytomność, widz dokładnie zrozumiał, że to zmęczenie po wyczerpującej operacji. A w Teatrze Powszechnym Kreczet wygląda na steranego życiem cierpiętnika, a scena jego omdlenia tak: Kreczet wychodzi z sali operacyjnej, schodzi ze schodków, robi półobrotu i spostrzegając Lidę - mdleje. Wszyscy nabierają przekonania, że omdlenie zostało spowodowane odejściem od niego Lidy...
Wróćmy na chwilę do "Zagłady eskadry" z postaci pozytywnych najbardziej wyeksponowane są: Oksana i Hajdaj. Wspomniałem już, że A. Korniejczuk nie lekceważy wrogów, obdarza ich mądrością, sprytem, drapieżnością. Z Kobzą np. walka nie jest łatwa. Dotyczy to również "lojalnego" białogwardyjskiego Admirała, miczmana Knorisa i innych. Jest rzeczą zrozumiałą, że autor musiał obdarzyć bohaterów reprezentujących awangardę narodu wielką inteligencją, przenikliwością, wysoką temperaturą miłości do kraju, do mas ludowych, do wolności.
Tragedia Hajdaja, jego ewolucja jest zobrazowana z wielką siłą i klarownością. Jest porywczy, ale jednocześnie całym sobą oddany sprawie rewolucji, swojej flocie. Linia rozwojowa Hajdaja jest może najbardziej wyrazista w sztuce Korniejczuka i nigdzie nie widać, by w postaci tej, chociażby w najmniejszym stopniu; dały się zauważyć cechy neurastenii czy też jakiegoś powierzchownego traktowania spraw. W interpretacji aktorskiej Teatru Domu W.P. wszystkie te niezmiernie ważne cechy dla wydobycia p a r t y j n e j wymowy "problemu Hajdaja" zagubiły się.
A Oksana? Przejmuje ona właściwie po bohaterskiej śmierci Komisarza kierownictwo Komitetu Rewolucyjnego. Jest to ukraińska kobieta, komunistka uosabiająca siłę zwycięskiej klasy, doskonale rozumiejąca, że siła Partii polega na oparciu się w masach, na zaufaniu mas; to człowiek o nieskazitelnym charakterze. Musiała chyba posiadać i rozum nieprzeciętny i wielkie zalety serca i umysłu skoro stała się duszą floty Czarnomorskiej. A na scenie Teatru Domu W. P. widzieliśmy zgrabne panienki recytujące bez głębokiego przekonania, bez wewnętrznej pasji mądre słowa partyjne i dziwiłem się tylko, dlaczego rezonerkom tym dają wiarę członkowie floty.
Że żadna z dublujących tę rolę wykonawczyń nie była Oksaną, nie była kobietą radziecką, obarcza to przede wszystkim reżysera. Zresztą potraktowanie sceny palaczy Fregata i Palady jako popisu dwóch wesołków, naturalistyczne ujęcie akcji, przy braku tak koniecznej dla poetyckich tekstów Korniejczuka romantyki, nieumiejętne operowanie masami i ich nie należyte rozstawienie zaważyły na całokształcie spektaklu, odebrały mu wzruszenie, zrobiłby sztukę w wielu partiach nieczytelną.
Można by przykłady zaczerpnięte z wykonania poszczególnych ról we Wrocławiu, Stalinogrodzie i Warszawie mnożyć, raczej przemnożyć niemal przez wszystkich wykonawców czołowych pozytywnych ról obu tych sztuk, ale wydaje mi się, że twierdzenie o niemożliwości ukazania prawdziwych, przekonywających ludzi radzieckich bez osobistego, ideowego, uczuciowego zaangażowania się, i tak już jest dostatecznie jasne.
Pozostaje więc pytanie: kiedy zobaczymy prawdziwego A. Korniejczuka na scenach warszawskich? Czas najwyższy, by nasza doświadczona kadra reżyserska, nasi wysoce utalentowani aktorzy oszczędzili nam wyjazdów dla obejrzenia sztuk Korniejczuka w innych miastach, by raczej służyli wzorem dla całego kraju.