Artykuły

Korowód śpiewający

"Korowód według Marka Grechuty" w reż. Roberta Talarczyka w Teatrze Polskim w Bielsku Białej. Pisze Aleksandra Czapla w Gazecie Wyborczej - Katowice.

- Przyznaję, śpiewają pięknie, choć niektórzy nie podejrzewali się o to wcześniej - mówił przed premierą Robert Talarczyk. Nowy dyrektor Teatru Polskiego zainaugurował sezon śpiewająco - "Korowodem według Marka Grechuty", spektaklem muzycznym, na który składa się siedemnaście nieśmiertelnych utworów artysty

Robert Talarczyk eksperymentuje muzycznie na scenie po raz trzeci. W 2002 roku "Ballady kochanków i morderców wg Nicka Cave'a", rok temu "Krzyk według Jacka Kaczmarskiego", obecnie "Korowód według Marka Grechuty". Specyficzna struktura przedstawień opartych na montażu utworów jednego artysty zawsze daje podwójny efekt: autonomiczne mikroopowieści każdej z piosenek oraz sens wynikający ze świadomej kompozycji utworów w jedną całość. O ile w "Krzyku" oba elementy świetnie współgrały, w "Korowodzie" widać różnicę jakości między mikro- i makroopowieścią sceniczną.

Miłość w skali makro. Na nieśmiertelny poemat o uczuciach najważniejszych złożyły się metafory Witkacego, Tuwima, Gałczyńskiego, Lipskiej, Osieckiej czy Grechuty. Wyjątkowy melanż poezji i skrajnie różnych aranżacji muzycznych tylko potęguje burzę sprzeczności między kobietą a mężczyzną. Tu nie muzyka, a miłość łagodzi obyczaje. Na początek dynamiczna, erotyczna relacja ("W dzikie wino zaplątani", "Nie dokazuj", "Gaj"), potem uczucie dojrzałe ("Odkąd jesteś", "Gdziekolwiek", "Miłość") aż po kres, śmierć i pustkę po stracie osoby, którą się kocha ("Nieoceniona", "Ocalić od zapomnienia").

Tak jak uczucia, dojrzewa przedstawienie - im bliżej końca, tym lepiej. Jakość poetyckiej całości obniżają rozwiązania scenograficzne. Początek drażni nachalnym czerwono-różowym światłem. Efektem tego miast zmysłowości otrzymujemy kiczowatą erotykę. Po długiej konfiguracji wznoszonych i opuszczanych naprzemiennie płacht białego materiału (z jednym trafnym wykorzystaniem efektu teatru cieni) szczęśliwie scena pustoszeje, by zaskakująco zapełnić się metalowymi klatkami wypełnionymi telewizorami i gazetami. Owe wrogie media pojawiają się przy okazji "Nie chodź dziewczyno do miasta", zaś ich obecność sceniczna bardziej dziwi, niż budzi jakiekolwiek lęki. Dopiero finałowa pustka jest satysfakcjonująca. Zaledwie dwa krzesła, stół-trumna i "Dni, których jeszcze nie znamy".

Sobotnią transformację Teatru Polskiego z dramatycznego na muzyczny uważam za bezbolesną, choć zdecydowanie skłaniam się do opcji pierwszej. Na scenie większość zespołu z dominującym, udanym duetem: Iwona Loranc i Rafał Sawicki. Ona i on w muzycznej wariacji. Na scenie bowiem "Motorek" z odrobiną elektroniki, rockowe "Nie dokazuj" z operową wstawką, "Gaj" w stylu ragge czy chilloutowy klimat w "Odkąd jesteś". Hadrian Filip Tabęcki igra z publicznością od pierwszych dźwięków. Niczym słowo przez przypadki odmienia siedemnaście utworów Grechuty przez najrozmaitsze muzyczne style. "Będziesz moją panią" z leniwym brzmieniem gitary, jazzowe "Serce" czy monumentalne organy w "Nie chodź dziewczyno do miasta" to tylko mała część muzycznego eksperymentu w "Korowodzie".

Nie dla wizualnej strony, która rozczarowuje, nie dla choreograficznych efektów, których poskąpiła Katarzyna Aleksander-Kmieć (nagrodzona Złota Maską za choreografię do "Krzyku"), zaś zdecydowanie dla melanżu brzmień warto uwzględnić wizytę w Bielsku-Białej w najbliższym czasie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji