Mdły zapach grzechu
Rytm życia teatralnego jest nerwowy, poszarpany, bo przecież artyści tkwią po uszy w tej samej rzeczywistości, co wszyscy. Mury przybytków Melpomeny nie są na tyle dźwiękoszczelne, żeby nie przenikały doń odgłosy ulicy. Sam teatr, który eksponuje u siebie wielu bohaterów pozytywnych, negatywnych i mieszanych, mógłby występować jako niezgorsza dramatis persona. Ma swoje losy. Ile szyldów, tyle życiorysów, znaczonych udanymi i niewyparzonymi premierami (dla widza tylko te się liczą, a nie stosunki wewnętrzne w teatrze), a czasem nawet walką o przeżycie, o przetrwanie.
Weźmy choćby Teatr Dramatyczny miasta stołecznego Warszawy. Nie może imponować wiekiem. Ma dopiero trzydzieści lat i trudno mu pod względem tradycji konkurować z ponad dwustuletnim Teatrem Narodowym, czy świętującym właśnie siedemdziesiątą piątą rocznicę urodzin Teatrem Polskim. Dramatyczny zaczął pisać swą historię w innych czasach: należy cały do drgnień naszej epoki.
Jego rodzonym ojcem był Teatr Domu Wojska Polskiego, który na inaugurację siedziby w Pałacu Kultury - 22 lipca roku 1955 dał "Wesele" Stanisława Wyspiańskiego po dziewięcioletniej przymusowej nieobecności tego utworu i podejrzanego wcześniej - Bertolta Brechta wprowadził na afisz. Tak więc ambicje Teatru Dramatycznego były ukształtowane już u jego prapoczątku. Ówczesny kierownik literacki, Konstanty Puzyna tak je sformułował: "Chcieliśmy sztuki świadomie umownej, ale stawiającej rzeczywistą, choćby drażliwą - problematykę współczesności: społeczną, moralną, psychologiczną, polityczną".
Najnowszy dyrektor Teatru Dramatycznego, Zbigniew Zapasiewicz, zaczął swoje panowanie od ukłonu w stronę przeszłości, czyli od smakowitej wystawy w foyer i wydania albumu okolicznościowego. Ileż wzruszeń tu przeżywaliśmy, ileż arcyciekawych spotkań z autorami, reżyserami, scenografami, aktorami! Ten teatr- wychowanek odwilży wydobywał z niepamięci i nadążał za nowościami. Odkrywał współczesną urodę "Parad" Jana Potockiego i blask utworów Witkacego, poznawał się szybko na debiutach dramaturgicznych, żeby wspomnieć "Policjantów" Sławomira Mrożka, czy "Kartotekę" Tadeusza Różewicza. Nikt kto znaczący, z kraju i ze świata, nie był pomijany, od Gombrowicza, do Dürrenmatta, Millera, Sartre'a, Ionesco.
- W Teatrze Dramatycznym najciekawsze dramaty spotkały się z niemal wszystkimi wybitnymi scenografami polskimi - stwierdził zmarły niedawno Zenobiusz Strzelecki. To samo można powiedzieć o reżyserach. Panujący całe dziesięciolecie Gustaw Holoubek utrzymywał jeden z najsilniejszych zespołów aktorskich, przyciągał nowe talenty (był to czas wielkich kreacji aktorskich). Pozbawienie go dyrekcji, nagłe przecięcie nici, okazało się prawdziwym wstrząsem dla teatru, który do dziś pozbierać się nie może,
Zespół został rozbity. Zaczęła się kręcić karuzela dyrektorów. Teraz, jeden z dawnych filarów aktorskich zespołu, Zapasiewicz chce przywrócić teatrowi utraconą reputację. Dwie wydane już premiery otwarcia uzmysławiają, jak trudna to misja. Duża scena miała zacząć nowe życie od wystawienia prozy Tadeusza Konwickiego. To byłby wybór repertuarowy na miarę naszych dni, dzisiejszej atmosfery i jednocześnie nawiązanie do najlepszych tradycji teatru.
Miast Konwickiego, otrzymaliśmy jednak na początek zagranicznego zamiennika, czyli Christophera Hamptona "Niebepieczne związki" - sztukę według powieści Choderlosa de Laclosa (o męsko-damskich intrygach francuskich wyższych sfer w osiemnastym wieku), czterokrotnie wyróżnioną. Najlepsze nawet rekomendacje nie są jednak w stanie zastąpić myśli inscenizatora. Te wszystkie perypetie i szalbierstwa są pozbawione jakiegokolwiek stylu. Reżyser Zapasiewicz jakby puścił utwór na żywioł aktorski. Każdy z aktorów ciągnie więc w swoją, inną stronę. Na próżno by szukać finezji i misternych powiązań między partnerami, bez czego sztuka salonowa nie istnieje. Nie ma wdzięku i lekkości, czy też wyostrzenia satyrycznego i nawet zapach grzechu jest mdły. Zamiast gry mamy wiele tanich gierek. Celuje w nich zwłaszcza najtrudniejsza, rzekomo, twierdza do zdobycia, chodząca cnota Prezydentowa de Tourvel. Jolanta Olszewska, z charakterystycznie wyciągniętą szyją, przybiera postawę jakby na arenie szarżowała na swego uwodziciela. Po tym przedstawieniu zaiste można zatęsknić do... bezpiecznych związków.
Nie jest także reżyserskim zwycięstwem Jacka Zembrzuskiego premiera na Małej Scenie. Nie udało mu się tchnąć gorącego ducha w "Teatr czasów Nerona i Seneki" Edwarda Radzińskiego. Przedstawienie jest statyczno-deklaracyjno-deklamacyjne. A przecież spór, dialog pomiędzy tytułowymi antagonistami toczy się na tematy tak fundamentalne jak mechanizm władzy, studium tyranii. Jednym z atutów tego przedstawienia jest błyskotliwa gra Nerona - Marka Kondrata (wrócił do swego teatru, w którym wyrósł, po latach nieobecności).
Nowy dyrektor, świadomy trudnych początków, w kilku swoich wypowiedziach prosi o trzy lata cierpliwości i wyrozumiałości. Jest on dziesiątym dyrektorskim nazwiskiem w ciągu trzydziestolecia dziejów teatru. Życzymy Zapasiewiczowi długiego panowania i powodzenia w zbożnym dziele podźwignięcia ulubionego teatru nie tylko warszawiaków.