Artykuły

Wznowienie świetnej komedii

- Spuść się na mnie!

Ambroży Jenialkiewicz, wła­ściciel dóbr, 54-krotny opiekun sądowy, ministerialna głowa i tęgi statysta (we własnym mniemaniu) wygłasza, te swoje przysłowiowe słowa z najgłęb­szym, niezachwianym przekonaniem o ich niezawodnej mo­cy i skuteczności. Niech każ­dy w dosięgu życzliwości pana Jenialkiewicza wie, że czuwa nad nim jego bystre oko i niech mu ślepo ufa; na pewno na tym dobrze wyjdzie, pan Jenialkie­wicz zaopiekuje się nim jak własnym dzieckiem, zadba o jego interesy, przysporzy mu chwały i powodzenia, wyrobi mu upragnione stanowisko, wy­swata z najlepiej nadającą się do tego celu niewiastą. Otocze­nie nie bardzo wierzy w geniusz starszego pana, który ani chwi­li nie ustaje w gorączkowej krzątaninie. Spryciarz brata­nek i rezolutna bratanica wręcz lekceważą stryja i przeprowa­dzają swoje plany na przekór je­go arcyskomplikowanym pomy­słom i zabiegom. Ale to wyjątki, do których pan Jowialski zastosowałby przysłowie: "nikt nie jest prorokiem we włas­nym domu". Inni, rodzina, przyjaciele, a tym bardziej dalsze otoczenie, widzą w panu Ambrożym rzeczywiście wielkiego człowieka, a w każdym razie godzą się z jego kierowniczą rolą i potulnie pod­dają jego zawiłym kalkulacjom i kombinacjom.

Jenialkiewicz - samo nazwi­sko określa istotę charakteru pana Ambrożego, sam tytuł komedii odpowiada na pytanie jak Fredro oceniał walory swe­go bohatera i jego postępowania i w jakim stopniu patent Jenialkiewicza na przewodze­nie w społeczeństwie uważał za uprawniony. Wielki czło­wiek do małych interesów. A więc figura komediowa, pocie­szna, nie na swoim miejscu. Ale czy jednak pospolity bęcwał, absolutne zero? Słowem, by sięgnąć do porównań z innymi postaciami Fredry, czy Jenialkiewicz bliższy jest ojca czy syna Jowialskich? Otóż niewątpliwie - ban Ambroży ma różne zalety, które dostrze­ga i stara się uznać Fredro, ironia jego nie jest w "Wiel­kim człowieku" miażdżąca, uśmiech po trosze wybacza i usprawiedliwia: Jenialkiewicz to wprawdzie zawołany bałaganiarz i "polityk" od siedmiu bo­leści, to również nie tyle zaro­zumialec (jak go często okre­ślano) ile zadufek, pierwszy tak wyraźnie scharakteryzowa­ny zadufek w literaturze pol­skiej, ale to również dyletant o ruchliwym umyśle, przez nie­zawinione przezeń nieszczęśliwe okoliczności skazany na zużywanie swej energii w bezpłodnej krzątaninie i niefortun­nych intryżkach. Słusznie go jednak porównywano z politykami galicyjskiego społeczeństwa drugiej połowy ub. wieku, ściślej mówiąc - z czołowymi przedstawicielami galicyjskie­go światka obszarniczo-burżuazyjnego, rządzącymi despotycznie ubogim c.k. krajem między Białą a Zbruczem.

Już Tarnowski, gdy wkrótce po śmierci starego Fredry oglądał pierwszy raz wystawiany na scenie tzw. cykl pośmiertny fredrowskich komedii - żało­wał, że gdy Fredro stworzył komedię o Jenialkiewiczu nie istniała jeszcze galicyjska autonomia, w której by Jenialkiewicz pływał jak ryba w wodzie. Nie istniała? O czas powstania "Wielkiego człowieka'' rozwinął się między polonistami spór, rozstrzygnięty dopiero całkiem niedawno, nieledwie w ostatnich tygodniach. Czy utwór pochodzi jeszcze z absolutystycznej ery Bacha, czy na pisany został już w okresie pierwocin galicyjskiej autonomii? Najczęściej - tak Kucharski, Chrzanowski i jeszcze Wyka w 1948 roku - przyjmowali późną, bardzo późną datę powstania "Wielkiego człowieka", w każdym razie czasy po roku 1864. Tymcza­sem w najnowszym "Pamiętniku Literackim" (rocznik XLIV, zesz. 3-4), który pojawił się w księgarniach w ub. miesiącu.) udowodnił Stanisław Pigoń ponad wątpliwość, że "Wielki człowiek" pochodzi z lat 1855-56 i że jest pierwszą ko­medią, napisaną po 15-letnim milczeniu przez pisarza "obrażonego" na krytykę i na fakt schodzenia z areny starych form feudalnego życia szlachec­kiego.

A więc sprawa jest podwój­nie wyjaśniona: ta świetna ko­media, jedna z najwybitniej­szych w dorobku Fredry, nie jest niespodziewanym wybu­chem przygasłego już talentu zgorzkniałego artretyka, jakim był Fredro u schyłku swego długiego życia, lecz pierwszym rozładowaniem obserwacji i ambicji pisarskich nagromadzo­nych w latach twórczego postu - i jest zarazem ostrą obser­wacją ówczesnego środowiska szlacheckiego w Galicji, skaza­nego na małe i najmniejsze in­teresy. Satyra społeczna, rzecz jak wiadomo, u Fredry nieczęsta? Tak, odzywa się ona w "Wielkim człowieku", a cho­ciaż nie jest dyktowana poglą­dami postępowymi, odgrywa i w tym wypadku rolę cennego realistycznego zwierciadła. Fre­dro nie zdołał był jeszcze w latach 50tych cofnąć się całkowicie w odludzie, w zrzędność, zgryźliwość i przekorę. Jeszcze sytuacja obszarnika, przenoszącego się ze wsi do miasta, próbującego - choć nieudolnie - unowocześniać metody swej gospodarki, a w mieście wcho­dzącego w sojusz z burżuazją i narzucającego się z niemałym powodzeniem - na jej prze­wodnika - jeszcze ta sytuacja znajduje w autorze "Dożywo­cia" niemniej bystrego kome­diopisarza niż w "Zemście" staroszlachecki obyczaj.

"Wielki człowiek" należy ja­ko ostatnie dzieło do pocztu wielkich, o szerokich horyzon­tach komedii Fredry, zaczętych "Panem Geldhabem". Nawiązy­wanie do wyzyskanych już wątków - dawno zauważono podobieństwo postaci i poniekąd nawet sytuacji "Wielkiego czło­wieka" do ludzi i sytuacji "Ślu­bów panieńskich" - nigdzie nie przerasta w naśladowanie samego siebie, przy czym star­czy konserwatyzm Fredry do­chodzi tu do głosu tylko w epi­zodycznej bądź co bądź figu­rze pana Ignacego, "dalekiego krewniaka i domownika Je­nialkiewicza", wygłaszającego wsteczne androny. Swego cza­su Boy żałował, iż w "Wielkim człowieku" nie ma rezonera; ależ rezoner ów występuje na scenie, plącze się przy Jenialkiewiczu właśnie w postaci owego pana Ignacego. Jest to wprawdzie rezoner osobliwego chowu i jego głos rozsądku brzmi nam dziś najostrzejszą satyrą na tępych hreczkosiejów i obskuranckich szlachciców, ale Fredrze wydawał się ów pan Ignacy wcale dorzeczny. Na szczęście urywkowość sce­niczna pana Ignacego nie za­słania sobą wielkich artystycz­nych i realistycznych wartości komedii jako całości.

Niestety, przedstawienie "Wiel­kiego człowieka" w Teatrze Do­mu Wojska Polskiego nie nale­ży do udanych. Jest szare, jak­by posmutniałe, z rzadka tylko podrywa śmiech na widowni, choć w komedii tej zawarty jest śmiech nawet krotochwilny. Za­winiła temu niepowodzeniu re­żyseria, nie bardzo sobie radząca z niełatwym, przyznajmy, tworzywem, zawiniła zwłaszcza błędna obsada najważniejszych ról.

Ani bowiem Saturnin Butkie­wicz w roli tytułowej, ani Jerzy Pichelski w tak ważnej w sztu­ce roli Dolskiego nie mogli sprostać oczekiwaniom. Jenialkiewiczowi i Dolskiemu braku­je w tym przedstawieniu wer­wy, siły komicznej, podstawo­wych zatem elementów potrze­bnych do właściwego wygrania sztuki. Butkiewicz dał bodaj do­brą robotę aktorską starał się być jak najbardziej "w typie". Pichelski z poświeceniem, lecz bezskutecznie usiłował nagiąć się do wymagań utworu.

Z pozostałymi rolami też nie jest zbyt dobrze. Bezbarwny Karol (Józef Niewęgłowski), szary Leon (Eugeniusz Dziekoński), bladzi goście w mieszkaniu Dolskiego (Brem, Filler, Chrzanowski) nie mogli przyczynić się do unerwienia spektaklu. Nieco żywiej wy­padł Janusz Nowacki, ale czy nie brał zbyt poważnie bzdur, wypowiadanych przez siebie w postaci pana Ignacego? Lepiej wypadły kobiety: ładna Aniela (Stanisława Stępniówna) i je­dyna trafnie stawiająca swą rolę Irena Laskowska. Właśnie Laskowska, dzięki swemu suk­cesowi w roli Matyldy zaostrza najmocniej apetyt widza na do­bre, celne, uwypuklające spo­łeczny i artystyczny sens ko­medii przedstawienie "Wielkie­go człowieka", która to sztuka - jeszcze raz powtórzmy - należy do najświetniejszych utworów Fredry.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji