Artykuły

"Trylogia" Sienkiewicza w domu wariatów

Ot, konfuzja - chciałoby się rzec za Sienkiewiczowym Hajduczkiem po obejrzeniu czterogodzinnej "Trylogii", którą Jan Klata przygotował w krakowskim Narodowym Starym Teatrze. Ten spektakl znaczy chyba co innego, niż miał znaczyć.

To już nie jest Jan Klata burzyciel, skandalista. Wyspokojniał ten teatr, bunt się nie kończy - on się ustatecznia - jak napisał kiedyś poeta. To ogromne przedstawienie jest warsztatowym krokiem naprzód wobec nieporadności poprzednich inscenizacji. Klata nauczył się lepszego teatralnego montażu, poprawił rytm spektakli, co widać było już po "Witaj/Żegnaj" z bydgoskiego Teatru Polskiego.

Nie znaczy to jednak, że ta "Trylogia" jest spektaklem wybitnym, otwierającym nowe horyzonty. Trudno orzec, czy Jan Klata zdawał sobie sprawę, do jak "zamierzchłej" przeszłości odwołuje się ta adaptacja Sienkiewicza, "perła w koronie" trwających w Starym Teatrze Re_wizji polskiego sarmatyzmu. 19 lat temu obecny dyrektor Starego Teatru, czyli sam Mikołaj Grabowski, dokonał genialnej rewizji polskiego sarmatyzmu, w Teatrze STU wystawiając "Opis obyczajów". Był jednym z pomników polskiego teatru końca XX w. Wspaniałe studium polskości z jej nędzą, głupstwem, ale i wielkością, spektakl ostry, drapieżny, ale chwilami rozczulający. Słynne dzieło księdza Kitowicza przeczytane przez Polaka mającego za sobą lekturę Gombrowicza (przede wszystkim "Dzienników") i inscenizację "Trans-Atlantyku" było jedną z najprzenikliwszych diagnoz fenomenu polskości, tego, co przeniosło się do współczesnego społeczeństwa z tamtych pozornie odległych epok. Nie wiem, czy Klata oglądał tamto przedstawienie, miał wówczas ze 16 lat, ale jego wpływ jest w "Trylogii" dostrzegalny. Na zewnątrz. Bo żarty polegające na nadawaniu słowom i frazom Sienkiewicza nowych znaczeń, sceniczne grepsy - jak choćby Azja rozpylający wokół siebie dezodorant, scena porwania księcia Bogusława przez Kmicica, czyli karykaturalnie pokazane zaloty dwóch facetów - to wszystko żarty na tekście, których prototypy już widzieliśmy. Prawie 20 lat temu miały one w sobie nieco finezji, nie zaś swoisty urok kabaretu Dańca. Nie w cenie dziś subtelne gierki.

Prawdziwym problemem przedstawienia jest nasz stosunek do literatury, którą karmiło się kilka pokoleń. Całkowita porażka filmowej adaptacji "Ogniem i mieczem" pokazała, że nie ma pomysłu, jak tę literaturę dziś pokazywać. Miejsce bohaterów "Trylogii" w świadomości najmłodszych zajął dziś Harry Potter, nieco starsi pasjonują się literaturą fantasy. Cztery godziny z "Trylogią" Jana Klaty pokazują, że Sienkiewicz niewielu już interesuje, tamte wzorce osobowe, które Klata stara się zresztą częściowo zdemistyfikować, przestały obowiązywać, choć żal, że stają się dziś przedmiotem żartów z pośledniego kabaretu właśnie. Mimo wszystko szkoda tej literatury - pisanej niegdyś ku pokrzepienia serc", a dziś stającej się polską odmianą "romansu płaszcza i szpady".

Na scenie Starego Teatru zamiast rozliczenia z samymi sobą mamy więc cztery godziny lepszych i gorszych żartów, choć w początkowym zamierzeniu miało być zaledwie 45 minut, co może w zupełności by wystarczyło. Wszystko rozgrywa się w dość zaskakującej przestrzeni. Szpitalne łóżka ustawione we wczesno-barokowej świątyni. Miejsce zdegradowane, ambona pod-parta byle jakimi stemplami, na ścianach zawieszone dziękczynne wota, gorzeje jasnym blaskiem obraz Matki Boskiej. Podupadła świątynia, symbol "wiary daremnej"? Aktorzy wcielający się w po-szczególne postaci, przedstawiający się "jam jest Kmicic", "a jam Bogusław", mogą wskazywać i na to, że "Trylogia" rozgrywa się w przytułku dla obłąkanych, oblężenie Zbaraża to bitwa poduszkami na barykadach ze szpitalnych łóżek. Ciekawa to myśl, ale niestety - pudło. To miał być ponoć lazaret, wizja dziejów Polski, w której mężczyźni walczą, a kobiety pozostają w domach. Tylko jakie wnioski mamy wyciągać? Przyznam, że wizja Polski jako domu wariatów byłaby bardziej przekonująca.

A rewizja polskiego bohaterstwa podszytego awanturnictwem i rabusiostwem, ten pan Zagłoba mający na przegubie ręki aż trzy zegarki? Toż to nic nowego - Kuchowicz i Tazbir pokazali już dawno, że ci Sarmaci nie byli świętymi. "Trylogia" wbrew pozorom znacznie mniej niż dzieło Kitowicza nadaje się do diagnozowania fenomenu polskości. W tym przedstawieniu o tonie nie serio jest za to scena, która miała wstrząsać. Spalenie Raszkowa przez Azję ma być jak katyński mord. Z głośników na pełny regulator "Boże coś Polskę", Zbigniew Kaleta skąpany w czerwonym świetle wkłada rękę w pistolet i strzela do podstawiających głowy postaci. Miało to być symbolem polskich krzywd, a wciska z zażenowania w fotel. To przykre wrażenie zaciera jedna tylko sekwencja, która wzrusza. Oto Andrzej Kozak jako Wołodyjowski żegna się z Baśką, mówiąc bardzo prosto słowa wiary w nieśmiertelność ludzkiej duszy i nieskończoność miłości. Na widowni robi się cicho. Wielu z młodych widzów Klaty zapewne nie wie, że słowo może mieć tak ogromną siłę.

Cale to przedstawienie, choć najlepsze z widzianych przeze mnie "Klat", pokazuje tylko, że teatr dla dwunastolatków jest już normą. Szkoda, że trzeba tak niewiele, by zadowolić tak wielu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji