Artykuły

Happy End Brechta i Weilla

Każda premiera sztuki Bertolta Brechta budzi duże zainteresowanie. Jego teatr, epicki i poważny, bywa intelektualnie zaangażowany, pobudza refleksje także swojego rodzaju sarka-zmem, ironią, błyskotliwą, wiele mówiącą kpiną. Bohaterowie jego dzieł to ludzie z naszej epoki, żyjący we współczesnym świecie. Akcja toczy się często wśród mętów społecznych, gangsterów, prostytutek, w jakby apaszowskim środowisku. Ponadto atrakcją jego teatru jest dobra muzyka. Bertolt Brecht (1898-1956) współpracował i tworzył swoje dzieła sceniczne z udziałem znanych kompozytorów niemieckich, jak Paul Dessau (1894-1979), Hanns Eisler (1898-1962) i Kurt Weill (1900-1950). Wszyscy trzej, jako Żydzi, opuścili Niemcy po dojściu do władzy Hitlera, podobnie zresztą jak Brecht z powodu swoich lewicowych przekonań i żony Żydówki, aktorki Heleny Weigel (1900-1971).

Właśnie we współpracy z Kurtem Weillem Brecht, po sukcesie ich "Opery za trzy grosze" (1928), napisał musical, może raczej parodię opery, "Happy End", której premiera w 1929 roku nie tylko nie osiągnęła sukcesu poprzedniej, ale została wręcz źle przyjęta. Dopiero w latach powojennych znalazła lepsze zrozumienie i wróciła na sceny. Współczesny widz nie szuka w niej odniesień politycznych, bawi się zabawną intrygą oraz znakomitą muzyką, świetnymi songami. I właśnie dobrze się stało, że Teatr Narodowy w Warszawie wystąpił z premierą "Happy Endu", który wzbogaci jego repertuar o tak potrzebną, lżejszą pozycję.

Bohaterami sztuki (libretto Dorothy Lane) są chicagowscy gangsterzy i... bogobojni członkowie Armii Zbawienia. Happy End to właśnie zabawny finał z nawracaniem grzesznych bandziorów przez "cnotliwe" damy z Armii Zbawienia. I jak to bywa u Brechta, który pod koniec lat dwudziestych wstąpił do partii komunistycznej, to i w tej sztuce nie brak aluzji polityczno-społecznych, m.in. gdy padają słowa wołające o talerz zupy dla biednego człowieka i uwaga gangstera, że większym przestępstwem od obrabowania banku jest jego posiadanie...

Jako ciekawostkę warto przypomnieć, że w czasie prapremiery "Happy Endu" w 1929 roku Helena Weigel (żona Brechta, komunistka) ze sceny, niespodziewanie, ku zdumieniu i zaskoczeniu widowni, przeczytała... Manifest Komunistyczny.

Mocną stroną przedstawienia jest muzyka Kurta Weilla i brzmiące tu liczne, w przekładzie Agnieszki Osieckiej i Andrzeja Jareckiego, songi komentujące akcję. Niektóre, jak "Surabaja Johny", "Pieśń o twardym łbie" (świetnie zaśpiewana przez Emiliana Kamińskiego w roli Japończyka, dr. Nakamura, "Gubernatora"), "Pieśń o Mandalay", "Ballada o piekielnej Lilii" czy "Mały porucznik Pana Boga" bardzo pięknie zabrzmiały ze sceny, co jest zasługą takich aktorów jak Grzegorz Małecki (Bili Cracker), Arkadiusz Janiczek (Sam "Mamuśka"), Katarzyna Kurylońska (porucznik Armii Zbawienia) i inni, których trudno tu wymienić.

Aktorzy Teatru Narodowego mają tu niełatwe zadanie - muszą także śpiewać, co im nieźle wychodzi i... tańczyć, co już jest trudniejsze, i to daje się zauważyć.

Reżyser Tadeusz Bradecki może nie wydobył w pełni przewrotnego humoru tego musicalu i chwilami słabnie tempo zabawnej akcji. Kilkunastoosobowa orkiestra gra pod kierunkiem Mirosława Jarzębskiego. Scenografia, bardzo oszczędna, nie jest, niestety, najlepszym tłem dla zabawnej intrygi rozgrywającej się na scenie.

W sumie "Happy End" warto obejrzeć, to bardzo ciekawy przyczynek do wspólnej twórczości Brechta i Weilla.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji