Lepiej błądzić
W propozycjach trójki młodych choreografów - Beaty Wrzosek, Izadory Weiss i Marka Różyckiego - brakuje mi przede wszystkim pasji i zdecydowania. Mam wrażenie, że artyści zgubili się na wydeptanych ścieżkach. Wolałabym, żeby szukali własnych.
Polski balet współczesny nie obfituje w olśniewające kariery ani dostatek talentów. Choć w galopującym tempie mnożą się najróżniejsze niezależne teatry tańca - w szacownych instytucjach artystycznych dominuje skostnienie, marazm i sztampa. Dlatego z zainteresowaniem obserwuję drogę młodych choreografów skupionych wokół poznańskiego Teatru Wielkiego. Ich działania budzą pewną nadzieję, ale i wielki smutek. Podczas ostatniej premiery więcej było smutku.
Muzykologów mogła niewątpliwie ucieszyć mistrzowska jakość nagrań utworów Krzysztofa Pendereckiego. Mnie żal przede wszystkim tego, że wysłuchaliśmy ich z taśmy. Penderecki proponuje nam wyprawę w poszukiwaniu ostatecznego sensu i harmonii przez meandry niepokojów, lęków, uwikłań i pustki. To wyprawa bardzo inspirująca dla choreografa. Trójka młodych ludzi próbowała znaleźć się w tej wędrówce.
Ruch, który jest obcy
Pierwsze sceny Koncertu na altówkę i orkiestrę wbiły mnie w fotel. Beata Wrzosek przedstawiła nam kobietę - ni to dziecko, ni staruszkę - pokraczną, zgarbioną, pokrzywioną, drobiącą małymi kroczkami, która przemierza w popłochu scenę. Jest w tym ruchu lęk, rozpacz, zagubienie. Jest coś bardzo prawdziwego i przejmującego. Pierwsza metamorfoza bohaterki, która zrzuca z siebie pensjonarską sukienkę, jest jeszcze interesująca, bo zawiązuje dramaturgiczny wątek. Ale kolejne niczego nowego nie wnoszą. Widz zostaje z poczuciem, że dialog z artystami urwał mu się w pół słowa. Atutem tego przedstawienia jest scenografia Mariusza Szmytkowskiego. Wielkie krzesło służy postaciom do wdrapywania się na nie, spychania z niego, zasiadania, spadania. Trudniej zgodzić się na ruchome kulisy-parawany. O ile na początku wydawało się, że wprowadzają one widza w kolejne przestrzenie świata, o tyle pod koniec używano ich już tylko jako mechanicznych zasłon-przesłon. Nie budowało się żadne znaczenie.
Tancerze, którym przyszło odwołać się do techniki modern, nie poradzili sobie z tym zadaniem. Wyglądali, jakby włożyli cudzy kostium: za luźny, za mało krępujący ruchy. Sztywne kręgosłupy i skłonność do układania ciała w pozy niszczyły rysunek wymyślony - jak sądzę - przez choreografa.
Beata Wrzosek pisze w programie do spektaklu, że chciała się zająć nieuchronnością śmierci. Dla mnie jej wizja to raczej świat niespełnionych marzeń. Jej bohaterka nie jest wielką tragiczką, bardziej przypomina Małą Mi z "Muminków". I właśnie jako Mała Mi podoba mi się najbardziej. Szkoda, że świat zbudowany dla niej okazał się mało przekonujący.
Ruch, który jest banalny
Izadora Weiss dała się poznać rok temu jako pełna wdzięku i zwiewności tancerka, odwołująca się do tradycji tańców wyzwolonych swojej wielkiej imienniczki Isadory Duncan. Tym razem pokazała przede wszystkim nieznośną manierę, sztampę i banał. I Koncert skrzypcowy w jej interpretacji to historia Adama i Ewy wygnanych z raju. Choć w treści tego przedstawienia pojawiają się wątki delikatnie heretyckie (na przykład Ewa kocha się z aniołem), forma spektaklu nie wychodzi poza nachalną pantomimę. Zrozpaczony Adam nieustannie łapie się za głowę. Pełna rozterek Ewa załamuje ręce lub wznosi je ku niebu. Anioły snują się po scenie. Ten ruch nie rządzi się żadną logiką, nie ma w nim żadnego porządku, mamy do czynienia z dość amatorskim wyobrażeniem o tym, czym powinien być balet.
Izadora Weiss chce być - jak deklaruje w programie - zbuntowaną kobietą. To jej prywatna sprawa. Jeśli chce być jednak także zbuntowaną artystką, czekają długa droga w poszukiwaniu swego własnego języka, swoich tematów, swoich widzów. I szczerze życzę jej powodzenia.
Ruch, który jest zadany
Marek Różycki w III Symfonii nie wyważał otwartych drzwi. Zaproponował klasyczny zestaw baletowy oprawiony w interesującą momentami scenografię. W tym balecie ruch jest wartością sam dla siebie. Nie oczekuje się od niego znaczeń, sensów. Czasem układa się w piękne obrazy, głównie dzięki scenografii Duncana R. Haylera. To jedyny podczas baletowego wieczoru moment, kiedy tancerze zdają się na swoim miejscu. Wymaga się od nich tego, co potrafią. I oni zadanie wykonują co najmniej poprawnie. Kiedy powtórzony na całej długości sceny motyw bramy zaczyna się nagle przechylać, klasyczny baletowy kanon nabiera nagle innego, nowego znaczenia. Pojawia się w nowym kontekście. To zabieg najbardziej chyba adekwatny do muzyki Pendereckiego: zostać w tradycji, tylko nieznacznie ją odchylić od pionu. Ta choreografia byłaby pewnie sukcesem niedzielnego wieczoru, gdyby nie to, że na dłuższą metę przestawianie klasycznych rozwiązań - jak klocków - zaczyna po prostu nużyć.
Już nie tacy młodzi
Będę nadal obserwować, co mają do zaproponowania młodzi choreografowie. Najbardziej im życzę, żeby przestawali być młodymi, zdolnymi, dobrze zapowiadającymi się artystami. Żeby mówili swoim głosem o swoich sprawach. I żeby to wreszcie mogło porwać widzów. Do tego trzeba jednak zerwać wszystkie więzy, przestać wierzyć mistrzom i rzucić się na głęboką wodę. Nawet za cenę porażki. Lepsze to niż zaplanowany sukces. Wszak błądzić jest rzeczą ludzką.