Na bezrybiu
Dziwnie zaczyna się sezon w Warszawie. Najlepsze teatry czają się po kątach, coś w ciszy szykują, przygotowują. Żadnemu dyrektorowi nie wpadło do głowy, że właśnie na początku warto wyskoczyć z jakąś ważną premierą, że tak powinno się startować. A jeżeli już ktoś z czymś się pokazuje, to jak samobójca. Premiery chybione i literacko, i reżysersko, i aktorsko. Nie tylko złe, ale nijakie i nudne. Aż dziw bierze, że tak łatwo można tyle wysiłku i pracy marnować i to tylko dlatego, że komuś brakuje pomysłu, zdrowego sądu, gustu czy po prostu oleju w głowie. Tym, że będzie pusto w kasie, jakoś też nikt się nie martwi. Może wszyscy przestraszyli się Teatru Telewizji, który ma robić 158 premier rocznie zjadając cały repertuar klasyczny i współczesny, nie mówiąc już o aktorach i reżyserach. Na razie nic nowego nie ma. Ani w Teatrze Telewizji, ani na scenach w Warszawie (z wyjątkiem "Pluskwy")
W takiej sytuacji woła się najczęściej o rozrywkę. A ponieważ polskich komedii od śmierci Fredry zawsze nam niedostawało więc tłumaczymy je z francuskiego. W Paryżu też ostatnio z dramaturgią nie najlepiej, ale za to wszelkiego rodzaju bulwarówek nie brakuje. Więc też od czasu do czasu pokazują je niektóre warszawskie teatry. Ale te przeniesione na nasz grunt nadsekwańskie kwiatuszki przyjmują się słabo. Wyrastają z nich jakieś pokręcone badyle, sztuczne i bez wdzięku. Teatr Kwadrat wystawił starawą, bo dziesięć lat liczącą komedyję "Pepsie". Napisała ją aktorka Pierrette Bruno z myślą o popisowej roli dla siebie. Dodała do owej roli skleconą naprędce fabułkę, parę dowcipów, parę gagów i w Paryżu miała jej "Pepsie" długie powodzenie.
Miała powodzenie dlatego, że w Paryżu jest dziesiątek teatrzyków i dziesiątki aktorów, którzy właśnie takie sztuczki umieją grać. U nas fachowców od farsy dawno nie ma, albo dożywają lat swoich na emeryturze. Aktorzy wybitni od dawna już w farsach nie grają. Wobec tego bierze się obsadę znaną z Kobry i wystawia się "Pepsie".
A taką sztuczkę naprawdę niełatwo zagrać i trzeba też umieć ją wyreżyserować. Jeśli pani Bruno nie dostaje dowcipu, to musi go dodać reżyser, jeśli intryga jest wątła a postacie blade, to muszą wszystko ożywić aktorzy. Ale po to muszą mieć albo wielką rutynę, albo talent.
Premiera w Kwadracie była bardzo śmieszna. Najpierw złamało się pod Włodzimierzem Pressem krzesło, potem telefon dzwonił już po podniesieniu słuchawki. Wreszcie w brawurowo ustawionej scenie tanga, gdzie taniec połączono z piciem szampana, Andrzej Fedorowicz polał sobie winem plecy, a potem tak mocno i nagle przycisnął łykającą napój partnerkę do piersi, że o mało nie nastąpiło coś zbliżonego do zjawiska nazywanego w SPATiF-ie pawiem. Szkoda jednak, że tylko te momenty wywoływały śmiech i brawa zblazowanej, premierowej widowni. Szkoda też, że debiutująca w tytułowej roli Gabriela Kownacka pokazała się na scenie właśnie w takim dziwnym przedstawieniu.
A przecież, te wszystkie nieprzewidziane wypadki, te dzwoniące nie w porę telefony, łamiące się meble, strzelby, które nie chcą wystrzelić zacinające się kurtyny, to cały urok teatru, gdzie na szczęście jeszcze nie wszystko jest zarejestrowane, dociągnięte i wygładzone, gdzie coś się dzieje, coś się tworzy na oczach widzów. I żeby ta cała "Pepsie" była naprawdę dobrze wystawiona i grana, to jej premiera byłaby niezłą zabawą. A tak jakoś głupio. Po co? Dlaczego? Nie można inaczej ?
Jeden z angielskich recenzentów napisał niedawno, że londyńska premierowa publiczność nie lubi, kiedy się ją chce zabawić, woli być atakowana albo wymyślana. U nas premierowa widownia lubi raczej zaskakujące pomysły, reżyserskie popisy i pozory głębi. Coraz mniej za to umie się cenić grę aktorów i przemyślaną interpretację tekstu. Teatr nam się nie "otworzył", ale za to przestał znaczyć. Wielu reżyserom i wielu premierowym widzom jest z tym dobrze i wygodnie. Ale ludzie, nie tylko starej daty, tęsknią do różnych rzeczy w teatrze. Niektórzy chcą, żeby ich tam po prostu bawić. I nic w tym złego, że Kwadrat chce się tego podjąć. Tylko niechże to robi dobrze. Nie wiem czy przy pomocy odgrzewanego na siłę i bez odpowiednich środków teatru farsowego może się to udać. Komedyjki w stylu "Pepsie" nie są ani tradycją, ani jakąś modą retro, są po prostu współczesną staroświecczyzną. A w Warszawie i nie tylko w Warszawie nie ma ani dobrego teatru komediowego, ani dobrej rewii, ani prawdziwego teatru muzycznego. Są tylko staromodne operetki, a Syrena ma powodzenie i kasę, ale na bezrybiu, na bezrybiu.