Głód
Krystian Lupa po raz pierwszy sięgnął po "Lunatyków" przed niespełna czterema laty kiedy zaadaptował drugą część trylogii Brocha noszącą tytuł "Esch, czyli anarchia". To pierwsze podejście do "Lunatyków" zaskoczyło publiczność i krytykę, spektakl uznano za początek nowego etapu w twórczości reżysera, który w ślad za Brochem, po raz pierwszy zainteresował się światem ludzi całkowicie przeciętnych - buchalterów, drobnych kupców i urzędników...
Przedstawiając kryzys społeczeństwa wilhelmińskich Niemiec (akcja tej części powieści rozgrywa się w roku 1903), próbował znaleźć w nim odbicie niepokojów współczesności, jednak nigdy nie uciekał do natrętnej aktualizacji. Idąc tropem głównego bohatera, buchaltera Escha (granego przez Jana Frycza), Lupa wkroczył na tereny dotychczas przez siebie nie zbadane, głęboko zanurzył się w realistycznej, by nie rzec, rodzajowej tkance rzeczywistości. O ile jednak Broch przedstawiał swego bohatera z niemal lodowatym dystansem, analizując proces, w którym ludzka osobowość ulega swego rodzaju mentalnej paranoi, to Lupa - nie rezygnując z ironii - odnosił się do Escha z większą życzliwością, nobilitował niejako jego powszednią egzystencję, jego naiwne i prymitywne duchowe poszukiwania.
Trudno w tej chwili orzec, czy artysta zamierzał kontynuować swą pracę nad "Lunatykami" już od chwili ukończenia tamtego przedstawienia. Niewykluczone, iż bezustanne zmaganie się ze skomplikowaną materią wielkich europejskich powieści (przed Brochem Lupa adaptował już dla potrzeb sceny m.in. "Człowieka bez właściwości" Musila i "Braci Karamazow" Dostojewskiego) mogło być powodem pewnego znużenia. Ostanie lata były chyba dla twórcy okresem przejściowym. Jego kolejne spektakle nadal cieszyły się uznaniem, brakowało im jednak temperatury i rozmachu tak charakterystycznego dla jego wcześniejszych realizacji. Niektórzy - przypinając reżyserowi łatkę "starego mistrza" - zaczęli nawet przebąkiwać o ugrzecznieniu i "uklasycznieniu" jego stylu. Jednak Lupa nadal pamiętał o Brochu. Dowodem na to był zrealizowany we wrocławskim Teatrze Polskim, dość kontrowersyjnie przyjęty spektakl "Dama z jednorożcem", w którym znalazły się wątki z trzeciej części "Lunatyków". Wrocławski spektakl stanowił tylko niezbędne preludium. Nowe dzieło sceniczne reżysera, oparte w całości na ostatnim ogniwie powieści Brocha - "Huguenau, czyli rzeczowość", jawi się jako najbardziej fascynujący eksperyment teatralny ostatnich lat.
Celowo użyłem słowa "eksperyment", gdyż wracając do "Lunatyków" Lupa powrócił zarazem na drogę, z której zboczył na początku lat 90. Głównym znakiem rozpoznawczym reżysera był wówczas niezwykły sposób traktowania scenicznego czasu, jego spektakle (wspomniane już adaptacje dzieł Musila i Dostojewskiego oraz "Maltę" wg Rilkego) przybierały postać wielogodzinnych maratonów; ich powolny - a przez to niemal nieskończony - rytm tworzył nowy rodzaj rzeczywistości teatralnej, która, wykraczając poza typową umowność sceny, angażowała zarówno intelekt jak i podświadomość widzów. Niezwykłość formalna ostatniej części "Lunatyków" wymagała równie radykalnych środków. Zresztą problem formy ma w tym spektaklu, podobnie jak w powieści, znaczenie drugorzędne. Struktura świata opisywanego w dwóch pierwszych segmentach dzieła Brocha pozwalała zachować - z nielicznymi odstępstwami - klasyczny, linearny tok narracji. Część ostatnia obrazuje natomiast końcową fazę I wojny światowej i - co za tym idzie - całkowity rozkład ówczesnego świata. Odpowiednikiem tego rozkładu jest fragmentaryczna i synkretyczna budowa utworu; obok typowej prozy znajdziemy tu ustępy pisane wierszem lub ujęte w formę dramatu, równie ważną rolę pełni esej pt. "Rozpad wartości" wykładający filozoficzne poglądy pisarza. Tytułowy rozpad jest dla Brocha równoznaczny z eksplozją zła; w chwili upadku starego świata zło staje się wszechobecne, wypływa zarówno z irracjonalnych, zwierzęcych popędów człowieka jak również ze sfery, którą pisarz określa mianem "superracjonalnej" i która mieści w sobie wszystkie skamieliny umarłych wartości - obejmuje obyczajowość, religijność, poczucie smaku i stosunek do prawa... Właśnie wskutek tarcia między irracjonalnym i superracjonalnym złem lęgną się istoty takie jak Huguenau, który, opierając swoje postępowanie na "uświęconych" zasadach etyki kupieckiej, staje się kolejno dezerterem, oszustem i mordercą, by po zakończeniu wojny powrócić do swego "normalnego" życia. Huguenau (w spektaklu gra go Roman Gancarczyk) jest nie tyle głównym bohaterem ostatniej części powieści Brocha, co raczej modelowym przedstawicielem opisywanej przez niego rzeczywistości. Równie ważną, jeśli nie ważniejszą, rolę pełnią tu protagoniści dwóch wcześniejszych części tryptyku - major von Pasenov (Jerzy Trela) i August Esch (ponownie Jan Frycz), oraz bohaterowie pobocznych wątków utworu - znudzona życiem mieszczka Hanna Wendling (Iwona Budner), dziewczyna z Armii Zbawienia (Maja Ostaszewska) i kaleka wojenny Godicke (Andrzej Hudziak), który, dzięki cudownemu choć przypadkowemu ocaleniu, staje się nowym wcieleniem Łazarza...
Zamysł Lupy jest prawdziwie karkołomny; postanowił on bowiem oddać w swym spektaklu całościowy obraz dzieła Brocha - wraz ze wszystkimi jego formalnymi i znaczeniowymi komplikacjami. Przedstawienie grane jest przez dwa wieczory z rzędu i trwa w sumie prawie osiem godzin. Wszystkie wątki są prowadzone , równolegle, szybko orientujemy się, że typowa fabuła nie ma tu istotnego znaczenia. Rzec można, że "Lunatycy" Lupy to próba stworzenia nowej odmiany teatru totalnego, w którym nie chodzi o takie czy inne zabiegi formalne, lecz o możliwie pełne właśnie - totalne ujęcie rzeczywistości: od ledwie słyszalnego szeptu pojedynczego człowieka - do wrzasku rozwścieczonego tłumu; od rodzajowej komediowości - poprzez szyderstwo i groteskę - aż do apokaliptycznych wizji i skrajnego, niejasnego mistycyzmu. Tę pełnię reżyser, wraz z aktorami, osiąga co najmniej w kilku scenach. Za najważniejszy uważam epizod pt. "Święta dysputa"; upływ czasu zostaje w nim niemal zawieszony, zarazem procesy, jakim podlegają aktorzy, zmieniają się w niezwykłym wprost natężeniu: tytułowa, teologiczna dyskusja zmienia się szybko w alkoholową libację, w jej trakcie Esch dochodzi niemal do fazy delirium, które jest jednak tylko oznaką bolesnej, religijnej żarliwości - szybko przechodzi też w rodzaj błagalnego, ściszonego szlochu... W końcu Esch intonuje pieśń, którą podejmują za nim pozostali. W swej, na poły bluźnierczej modlitwie Jan Frycz zbliża się chwilami do stanu mistycznego ogołocenia, które trudno już rozpatrywać w kategoriach aktorskiego kunsztu. Przy tym cała scena ujęta jest w mistrzowski kontrapunkt: ekshibicjonistycznemu otwarciu Escha towarzyszy rzeczowa czułość jego żony (w tej roli Alicja Bienicewicz), autystyczny wyraz twarzy Pasenova i wreszcie wulgarność Huguenaua, który wybija rytm religijnej pieśni, uderzając o blat stołu szklanką po winie.
Są w tym spektaklu bardzo liczne fragmenty, w których Lupa pozostawia aktorom prawie absolutną wolność. Jakby nie interesowała go już tradycyjnie pojmowana aktorska gra, lecz jedynie fizyczna, a przez to bardziej żywa i namacalna obecność. Tak jest choćby we wspaniałej scenie festynu lub w epizodzie pt. "Muzykowanie", kiedy dr Kessel (Leszek Piskorz) - w zupełnym milczeniu - gra na wiolonczeli wyjątek z sonaty Brahmsa. W owym dążeniu do wyjścia poza warsztat dostrzegam przejaw genialnej niekonsekwencji: zupełnie tak, jakby Lupa próbował unicestwić wszelką konwencję poprzez proste zaniechanie - nie opuszczając wcale pudełka sceny. W pewnym momencie ten utopijny zamysł się spełnia. Epizod nosi tytuł "Bunt". Aktorzy schodzą ze sceny i - wraz z widzami - wpatrują się w podkreśloną przez jaskrawe światło, pustą przestrzeń. Wkrótce zza tylnej ściany daje się słyszeć monotonny, mechaniczny dźwięk, w którym z chwilą, gdy jego siła narasta, rozpoznajemy jedno słowo skandowane przez dziesiątki gardeł: GŁÓD, GŁÓD, GŁÓD... Mamy tu do czynienia z rodzajem ciemnej iluminacji, która w niezrównany sposób ujmuje obecną w dziele Brocha obsesję "niewidzialnego". Lupę od dawna już fascynuje tajemnica niemoty ogarniającej nas w chwili, kiedy próbujemy nazwać otaczającą nas, obcą rzeczywistość. Być może kluczem do tego oniemienia jest właśnie to jedno jedyne słowo.
Na nowy spektakl Lupy można też spojrzeć z perspektywy recenzenckiej małostkowości. Można wtedy dostrzec dłużyzny, puste miejsca i kompozycyjne niedoskonałości. Tyle że szkoda na to czasu. Przykład Augusta Escha wskazuje niezbicie, iż buchalteria nie jest najlepszym sposobem postrzegania rzeczywistości. "Lunatycy" wprowadzają sztukę teatru do sfery, która jeszcze na długo (może na zawsze?) nie będzie dostępna dla innych teatralnych twórców. Myślę, że już dziś powinni oni zacząć nadrabiać zaległości. Nie ma czasu do stracenia. Głodni czekają.