Po co żyje bezrobotny
- Bezrobocie to ciągłe zmiany nastrojów - depresja, a za chwilę euforia. Czepiasz się jakiejś szansy, żyjesz nią, a to kolejna bańka mydlana. Ja muszę się codziennie przekonywać, że warto żyć - mówi aktor Piotr Boruta, od trzech lat bezrobotny.
- Kiedy ostatni raz miał Pan stałą pracę? - Piotr Boruta: W latach 90. pracowałem w warszawskich teatrach lalkowych, głównie w Guliwerze. W 2001 r. zmienił się dyrektor. Zostałem wezwany do gabinetu. I przeżyłem coś, co wcześniej wiele razy widziałem, czekając pod drzwiami na koleżanki i kolegów: "wyjście ze zwolnieniem w ręku".
- Wali się świat...
- W głowie się kołacze: "co dalej?", "co dalej?".
- Co?
- Szukanie nowego sposobu na życie. Początkowo nie było źle. Przez kilka miesięcy dogrywałem w Guliwerze stare spektakle. Stworzyłem też jednoosobową firmę aktorską Din-don - grałem w przedszkolach, bajki nieźle się sprzedawały. Dorabiałem jako klaun - na imprezach w hotelach, przed supermarketami. W Wigilię byłem Mikołajem. Ale kilka lat temu wszystko się popsuło.
- Co się popsuło?
- Takich jak ja jest coraz więcej. Coraz częściej, proponując przedszkolom przedstawienia, słyszałem: - Dziękujemy, mamy już oferty na cały rok. Kiedyś gazetowe ogłoszenia "mikołaje" to było kilka ofert. Musiałem bardzo się sprężać, żeby sprostać wszystkim zamówieniom. Teraz to są długie słupki i ostra konkurencja. Klienci stawiają coraz to nowe wymagania - np. Mikołaj musi być gruby. A ja jestem raczej szczupły.
- Próbował Pan poza Warszawą?
- Oczywiście, wszędzie to samo: "nic dla pana nie mamy".
- Z czego więc Pan żyje?
- Ostatnio głównie z Norwegii. Wyjeżdżałem co roku. Najpierw na dwa miesiące, w zeszłym roku na pięć miesięcy. Jestem tam człowiekiem do wszystkiego. Byłem klaunem w parku rozrywki (takim norweskim Disneylandzie), hot dogiem przed supermarketem, stawiałem cyrkowe namioty, malowałem domy. Potrafię ciężko pracować fizycznie 12-14 godzin. Norweskie pieniądze starczyły mi na cały rok. Tyle że i Norwegia się kończy.
- Jak to kończy?
- Jest recesja, mój pracodawca szuka kogoś jeszcze tańszego - np. z Ukrainy. Dzwonię, pytam: "Coś dla mnie będzie?". I słyszę: "Pana już nie chcemy".
- To musi boleć.
- Na bezrobociu najgorsze są natrętne pytania: "po co istnieję?", "komu jestem potrzebny?". Ci, którzy mają pracę, wstają rano, praca organizuje im życie. Bezrobotny jest z takiego rytmu wybity. Ma mnóstwo czasu na myślenie i zadręczanie się. Podlega ciągłym zmianom nastrojów - depresja, a za chwilę euforia. Czepiasz się jakiejś szansy, żyjesz nią, a to kolejna bańka mydlana.
- Ciężko jest też żyć obok siebie dwóm osobom, z których jedna pracuje, a druga nie. Ta pierwsza często myśli: "Ja się zaharowuję, a ten pasożyt nawet się nie stara". Nie dociera do niej, że próbujesz, ale to nie takie łatwe.
- Ja muszę się codzienne przekonywać, że warto żyć.
- I gdzie znajduje Pan odpowiedź "warto"?
- Tam, gdzie człowiek nie jest oceniany według portfela. Jestem buddystą. Szukam też zajęć, które niekoniecznie dają pieniądze, ale dają poczucie, że jestem komuś potrzebny. W jednym z kościołów reżyserowałem spektakle z niepełnosprawnymi dziećmi. Teraz pracuję na pół etatu w fundacji Dr Clown. Zarabiam 500 zł brutto, nie wystarczy nawet na czynsz, ale mam satysfakcję.
- Co to jest fundacja Dr Clown?
- Terapia przez śmiech. Chodzimy po szpitalach w strojach klaunów i staramy się rozbawiać chore dzieci. To też może być sztuką. Bez względu na to, z czego będę żył, będę artystą. Każdy ma jakiś talent. Moim jest ciało mima. Działam w Mim Arcie Elżbiety Pasteckiej. To grupa ludzi, którzy chcą podnieść rangę pantomimy w Polsce. Ma także tę zaletę, że nie potrzebuje zaplecza. Wystarczy ruch, gest, wyobraźnia.
- Ale z czegoś musi Pan żyć.
- Tu na razie jest lęk i przerażenie. Ale to one mobilizują mnie do szukania pracy.