Artykuły

Gorzki Fredro

Wybierając się do teatru na Fredrę, znakomita większość publiczności spodziewa się spotkać tam starego znajomego - dobrodusznego gawędziarza, który na zasadzie "znacie, to posłuchajcie" opowie kolejną śmieszną historyjkę, gdzie ta­rapaty miłosne odgrywać bę­dą zapewne niepoślednią rolę. Oczekiwania te są jak najbardziej uzasadnione, prakty­ka teatralna sprawiła bo­wiem, iż najbardziej znanymi fredrowskimi utworami są "Śluby panieńskie", "Zem­sta", "Damy i huzary", "Mąż i żona" czy "Pan Jowialski". Krytycy literaccy wspominają co prawda, także i przy okazji tych utworów, o kilku - sięgających coraz to głębiej i coraz mniej wesołych - poziomach twórczości tego dramaturga, jednak teatr po­zostaje przy swoim, utrwala­jąc wizerunek Fredry: nasze­go najwybitniejszego co prawda, ale przecież "tylko" komediopisarza.

Nie jest to bynajmniej za­rzut. Fredro rzeczywiście jest największym naszym kome­diopisarzem (ciekawe skądi­nąd, dlaczego przywykliśmy traktować twórczość komedio­wą jakoś mniej poważnie od tragedii na przykład) i za to mu chwała, ale czy tylko? Do postawienia takiego pytania skłania ostatnia premiera Te­atru "Wybrzeże" - "Wycho­wanka", przygotowana przez Stanisława Hebanowskiego. To ona właśnie sprawia, iż zaczynamy zastanawiać się nad naszym stosunkiem do twórczości Fredry, który - pe­łen ostymy, przynależnej wszak klasykowi - jest jed­nak chyba nieco lekceważą­cy.

W trzydziestoleciu powo­jennym "Wychowankę" wystawiono jedynie dwa razy - w Warszawie w roku 1959 i w Katowicach w 1963. Jest to zatem sztuka właściwie zupełnie nie znana publiczności i zaskoczenie jest tym większe. Oczekując w nastroju niefra­sobliwym lekkiej komedii, widz dostaje raptem obu­chem po głowie. Przed jego oczyma rozgrywa się bowiem dramat, w którym wszystkie bez mała postacie są tak po­dłe, a ich postępki tak ohydne, że momentami skóra cierpnie ze zgrozy. Nie ma tu ani śladu, tak chętnie wi­dzianej w fredrowskich utworach sympatii dla ludzi i ich słabostek. Jest bezwzględne i okrutne oskarżenie czło­wieka.

Jesteśmy oto w szlacheckim "modrzewiowym dworku", który swoim wyglądem mówi nam już nieco o swych mieszkańcach. Surowe drewniane ściany, na nich porozwiesza­ne zwierzęce skóry, szable, pistolety - wszystko to jednak styl niegdysiejszy, przejęty zapewne w spadku po przodkach. Teraz puszą się tu przede wszystkim preten­sjonalne "salonowe" meble i kryształowy żyrandol zwisają­cy z sufitu. Mieszkańcy dworku nie pozostawiają nam co do siebie żadnych złudzeń. Mężczyźni i te kabotyni i tchórze, co naj­wyżej - asekuranci. Charak­terystyce tej wymyka się jedynie postać Szymona, ale wszak to stary sługa, który niewiele zdziałać może. Na­tomiast kobiety, Morderska i Paulina, to paskudne i szczwane baby, na tyle spryt­ne, by podłą intrygą omotać swoją ofiarę, dla której zda­je się nie być żadnego ra­tunku.

Ofiarą ową jest Zosia - jak niesie wieść "oficjalna" - córka chłopa Hryńka Bajduły, a jak przypuszcza cała okolica, owoc grzesznej miłości Morderskiego - który wy­chowuje się we dworze. Jest właśnie dzień zaręczyn Zosi z panem Piotrem, który co prawda ścierpieć nie może chłop­skiego pochodzenia narzeczonej, ale wszak Zosia posag otrzyma okazały, więc jakoś trzeba przełknąć tę gorzką pigułkę. Zosię oczywiście o zdanie nikt nie pyta, bo gdzieżby biedna wychowanka mogła mieć takowe. Pani Morderska i jej siostrzenica Pa­ulina ścierpieć jednak nie mogą owego "szczęścia" Zosi. Knują intrygę, jaka pozbawić ma dziewczynę wszystkiego: honoru, narzeczonego, posa­gu, wreszcie - domu, w któ­rym się wychowała.

Obręcz coraz bardziej się zaciska - tchórzostwo i pod­łość zdają się już na dobre triumfować, gdy raptem, w kilku ostatnich scenach sytuacja zmienia się radykalnie i rzecz cała kończy się happy end'em... Krytyka zarzucała Fredrze owo zbyt "na siłę" przeprowadzone zakończe­nie. Czy jednak w takim właśnie zakończeniu nie tkwi siła oskarżycielska dramatu? Przecież jest ono wyraźnie sztucz­ne, nieprawdziwe, "teatral­ne" właśnie. Bo w teatrze można sobie pozwolić na wprowadzenie sekretnych papierów, z których to wynika, że Zosia nie jest żadną Bajdulanką lecz panną Barską - córką szlachcica, powstań­ca. W życiu na ogół tak się nie dzieje. I mimo, iż na scenie sprawiedliwość zwycięża, Fredro zdaje się mówi: patrz­cie, jak marnie, jak podle ży­jecie.

"Wychowankę" przygotował Stanisław Hebanowski z wła­ściwą sobie pieczołowitością i precyzją, dzięki której reżyser zdaje się być w spektaklu nieobecny. Ale przecież "nie­obecność" ową uzyskać po­trafią jedynie twórcy najwyż­szego lotu. Każe Hebanowski swoim aktorom mówić wiersz fredrowski nie "jak leci", według składni weryfi­kacyjnej lecz zgodnie z jego logicznym znaczeniem. Potę­guje to napięcie pomiędzy poszczególnymi postaciami, odpowiada także nastrojowi serio tego dramatu. Wierszowana "paplanina byłaby tu chyba nie do przyjęcia.

Zagrane jest to przedsta­wienie znakomicie i to we wszystkich planach. Tytułową rolę powierzył reżyser Zofii Walkiewicz. W jej chmurnym, jakby przyczajonym i stale czujnym spojrzeniu osoby spodziewającej się ataku z każ­dej strony, kryje się dramat jej bohaterki. Jest w tym do­mu obca i rozpaczliwie sama. Zdaje się tu obijać o sprzęty i o wrogich sobie lu­dzi. Ma ta "wychowanka" rzeczywiście coś z gombrowiczowskiej Iwony. Zadziwiające skądinąd zestawienie: Fredro i Gombrowicz.

Parę małżonków Morderskich gra Halina Słojewska i Stanisław Michalski. On - porykujący, atletyczny wojsko­wy (pułkownik, podejrzanej zresztą proweniencji), tchó­rzem podszyty i bojący się własnej żony, jak diabeł święconej wody; traktujący wy­chowankę raczej jako żywy dokument swoich sił wital­nych, niż jak rodzone dziec­ko (ojcostwo to okaże się zresztą fikcją). Ona - jado­wita żmija, która pod obłud­ną maską życzliwości skrywa głęboką nienawiść do swej wychowanki. Przebiegła intrygantka, która z wielkim sprytem potrafi realizować uknuty plan, nie cofając się przed niczym.

Kabotyńskiego pana Piotra gra Józef Onyszkiewicz; Wacława - w gruncie rzeczy po­spolitego asekuranta, Zbig­niew Olszewski; Paulinę - El­żbieta Goetel; Szymona - je­dynego sprawiedliwego, i du­żym ciepłem dla tej postaci gra Stanisław Dąbrowski, natomiast znakomitym Narcy­zem - żałosnym i budzącym litość łajdaczkiem, którym wysługują się wszyscy, jest Jerzy Łapiński. W postaci Narcyza najpełniej zresztą błysz­czy geniusz fredrowskiego ko­mizmu, jakkolwiek bowiem jest czarna w nastroju ta komedia - serio, to przecież ileż tu sytuacyjnego humoru oraz komizmu postaci przy całej ich ohydzie.

Obok ról pierwszoplano­wych z równą precyzją i ma­estrią grane są role drugoplanowe, by wspomnieć chociaż­by znakomitą scenę tercetu Szczekalska - Hilary - Zefiryn w wykonaniu Haliny Kosznik-Makuszewskiej, Zenona Burzyńskiego i Jana Twar­dowskiego.

"Wychowanka" - "arcydzieło, do którego nie chcemy się przyznać" (jak pisze Andrzej Kijowski) w mądrej interpre­tacji Stanisława Hebanowskiego stanowi niewątpliwie jedną z ciekawszych w chwili obecnej propozycji Teatru "Wybrzeże. Obok wartości, jakie niesie samo przedsta­wienie, zyskujemy jeszcze tę dodatkową - poznajemy Fre­drę, jakiego nie przeczuwa­liśmy nawet do tej pory.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji