Obca
Ot, niby nic; miejsce, co to by w nim "Zemstę" grać można, "Damy i huzary". Dworek, ot, sobie drewniany, solidny, z sufitem nawet, szable na ścianach i pistolety, gdzieś z dalszych pokoi zegar kuranty wygrywa. Swojsko i solidnie. A przecież pozór to wszystko, jako i cały świat "Wychowanki" światem będzie pozorów.
Zmienił się był stary hrabia niemało, kiedy od sceny się odwrócił i do szuflady pisać począł. Z zadziwieniem tę szufladę potem otwierano, a już szczególnie "Wychowance" na wszystkie się strony wpierw przyglądano, zanim zdecydowano się ją na scenę wypuścić. Toteż napisana w 1855 do dziś należy do najrzadziej wystawianych komedii Fredry. Po prapremierze lwowskiej 1877 roku dopiero w 1935 dał ją Karol Frycz w Krakowie, do stolicy dobiła się w 1959, i jako jej czwarty w stutrzydziestoletniej biografii inscenizator - sięgnął po "Wychowankę" Stanisław Hebanowski.
Z tej okazji najłatwiej byłoby powiedzieć: od lat Hebanowski odkurza zapoznane dzieła polskiej literatury, próbuje usłyszeć w nich rytm dzisiejszego teatru, wprzęgnąć w żywe repertuarium i kanon narodowy poszerzyć. Powiedzieć tak po "Wychowance" - zbyt prosta to motywacja. W świat komedii udaje się bowiem Hebanowski zupełnie okazjonalnie, reżyserskich zainteresowań wobec kostiumowej klasyki komediowej zgoła nie przejawia. Kiedy wybrał się w krainę farsy i wystawił "Anioła, i czarta" Cromelyncka, uczynił to był z właściwą mu przewrotnością - farsę na nice obrócił i racami śmiechu budował opowieść o nieśmiesznych pointach, rzecz o pozorach, o relatywizmie prawd i iluzyjności norm. I oto naraz proszę - ni stąd, ni zowąd ruszył Hebanowski w dworkową galicyjską farlandię hrabiego poczciwca.
Otóż nie! Nie "Śluby panieńskie" Hebanowski wybrał ni "Zemstę", nic z owych obrazków poczciwych, nostalgicznych powrotów w niegdysiejszy ład. Sięgnął po "Wychowankę", jeden z najbardziej nieoczekiwanych manuskryptów, jakie w szufladzie hrabiego Aleksandra odnaleziono.
Bo i doprawdy trudno by było tę późną komedię Fredry przewidzieć na tle wczesnej twórczości. Niczym w krzywym zwierciadle odbiło się w niej wszystko to, co uprzednio autor darzył sentymentem i nad czym widz jego łzy ronił. "Wychowanką" grzebał Fredro świat dworskiej ciszy, prawości i pradziadowych norm. Choć są tu zrękowiny i śluby, ni jednej nie ma sceny romansowej. Nie komedia to bowiem miłosna, to komedia o pewnym statusie życia; niczym komedia samego życia - smutna.
Oto ponoć nieślubna córka gospodarza, oficjalnie małżonków Morderskich wychowanka - Zosia. Wyda się ją za mąż - majątkiem i matołkiem obdarzy. Zazdroszczą wokoło. Ona jedna wie, że zazdrościć jej nie ma czego. Samotna i obca w tym domu, świadoma swego statusu, znajduje się Zosia w opozycji wobec wszystkich - wobec całego tego światka do szpiku zafałszowanych, swojskich w pospólnej nieautentyczności. Już pierwszym monologiem Zosi wali Zofia Walkiewicz z proscenium, prosto w pysk - widowni.
Hebanowski nie musi budować sceny en rond; i bez niej Zosia tkwi w zamkniętym kręgu - swych partnerów i nas, widzów pospołu... Za chwilę cofnie się w głąb sceny, by dopiero w wielkim monologu z IV aktu powrócić na proscenium - by całą prawdę o fałszu, o pozorach zminiaturyzowanej egzystencji, o małości właściwych jej reprezentantom marzeń i wyobrażeń wypluć ku publiczności. "Duchowi memu dała w pysk i poszła"? Nie. Nie ma już dokąd pójść. Nie ma odejść dokąd prawym i świadomym.
Można sarkać na to, iż hrabia Aleksander pożyczył sobie finał od Moliera i sprawnym deus ex machina rozwiązał fabułę ku powszechnej zgodzie i uciesze. Można, atoli Fredro musiał decydować: deus ex machina lub... nie ma komedii, lecz ponury finał dramatu pozytywistycznego. Niechaj więc się odnajdą dawne listy i szlachecki rodowód Zosi, niech się wszystko w "kochajmy się" obróci. Ów Molierowski zabieg i tak zdoła zdekonspirować po drodze wszystkich i wszystko. Ani jeden sprawiedliwy na placu boju się nie ostanie. Zosia okaże się córką listopadowego powstańca - figurą tradycji patriotycznej rzuconą w to galicyjskie bagienko zadowolenia ze zniewolonego status quo, obcą w sielskim światku fałszu i pozornego ładu. Nie zadławią tej Iwony karaskami - nie warto, zadepczą wszystko w finałowym tańcu zaręczynowym...
Reżyser zdaje się nie ingerować, prowadzi spektakl "niezauważalnie"'. Obyczaj, dworkowy realizm, galeria szlachecka. Morderski - Stanisław Michalski, żona jego, Regina - Halina Słojewska, kuzynka Paulina - Elżbieta Goetel, zwłaszcza zaś panowie i pankowie - Józef Onyszkiewicz, Zenon Burzyński, Jan Twardowski - wszyscy "w szyku" lecz jakby nieco przerysowanym, jakby widzianym w krzywym zwierciadle. I wreszcie, niczym klucz do całej formuły interpretacyjnej: hołysz z aspiracjami, Narcyz, iście dużego formatu rola Jerzego Łapińskiego.
W wyolbrzymionej charakteryzacji, nagrany w gestyce, nieomal farsowy, a zarazem znakomicie wyważający proporcje komizmu na tej śliskiej dróżce, po drugiej stronie której czyha już Bałucki ze swymi karykaturami. Lecz tutaj nie o pustą grę efektów idzie - idzie o ponurą w sumie figurę świata pustych, fałszywych form bez pryncypiów. O ocierającą się o groteskę błazenadę. O swoisty tego światka polskiego mazur nad przepaścią. Nie, nawet przepaści nie ma - zasypano ją gadaniną i iluzją dostatku. Nie zostało nic.
Runął "ład niegdysiejszych dni". Stał się skompromitowaną iluzją. Utopią, która zatonęła. "Spokojnych lat pod zaborem" nie sposób przetrwać spokojnie bez zgody na zafałszowanie wszelkich pryncypiów... Nie bez kozery sztuka nosi podtytuł "komedia seryo". Bo właśnie serio rysuje nie utopię, lecz rzeczywistość. I na jej tle - Zosię. Tę, co "była cackiem, nic więcej". Jak narodowa tradycja patriotyczna, jak Polska - cacko sposobne do ckliwych i nic nie znaczących wspominek w tym światku totalnego rozkładu wartości istotnych. I jedyne, co owo "cacko" uczynić jeszcze może, to posłużyć jako papierek lakmusowy do wykrywania rozmaitych symptomów nieodwołalnego zmierzchu.
Od młodzieńczej "obrony staroci" powiodła Fredrę droga pisarska i drogi Rzeczypospolitej aż do "Wychowanki" - obrazu śmietniska pustych frazesów i form. Wstyd pisać o poczciwej komedii, iż rzecz to o rozpadzie świata. Nawet, jeśli to komedia niepoczciwa. A przecież podobnej tematyki nie ma też w swą tkankę serio wpisanej również późna prawnuczka Zosi - Iwona, co to była księżniczką Burgunda. Atoli może nie pozbawieni racji są ci, którzy uważają, że czas ich konkretyzacji bywa dla dzieł filtrem najistotniejszym.