Arcydzieło, do którego nie chcemy się przyznać
W ciągu stu lat swego istnienia "Wychowanka" (napisana została w raku 1855) doczekała się zaledwie trzech inscenizacji, z których pierwsza (w roku 1877) spotkała się z niepowodzeniem. Za odwagę poczytano Karolowi Fryczowi wystawienie tej sztuki w Krakowie w roku 1935, dzisiaj doczekała się wreszcie wielkiej warszawskiej sceny.
I to właśnie dzisiaj. Nie dziwię się zbytnio dziewiętnastowiecznym galicjanom, że nie docenili "Wychowanki". Psuła im obraz poczciwego Sarmaty, którego ukształtowali sobie wedle kilku stale granych fars i komedii. "Wychowanka" razem z całą pośmiertną teką wydała się obca, dziwaczna. Boy wyjaśnia przyczyny tej obcości: "Pomiędzy zamilknięciem Fredry a napisaniem ("Wychowanki") upłynęło lat dwadzieścia kilka. Przez ten czas... zaszły duże przeobrażenia literackie w świecie i w samym Fredrze. W pierwszej fazie twórczość Fredry jest bardzo samorodna; w dobie walki między klasykami i romantykami on idzie własną drogą, niewiele troszcząc się o kanony i szkoły. Zasiedziały na wsi... słaby ma zapewne kontakt z ruchem teatralnym Europy... Między pierwszą a drugą fazą przypada (1850 - 1855) kilkoletni pobyt Fredry za granicą, zwłaszcza w Paryżu... Fredro... chodził dużo do teatru, wchłaniał atmosferę literacką. Przez ten czas przeorała literaturę powieść balzakowska z jej realizmem, triumfował teatr Scribe'a i jego komplikacje techniczne, zarysował się już mieszczański teatr Augiera".
Fredro w "Wychowance" jest więc bardziej europejski, nowocześniejszy. Jest obcy gustom galicyjskim, które wtedy, w roku 1877 były tak samo zacofane i zaściankowe, jak w czasach gdy Fredro jeszcze wystawiał swoje komedie. Jest o całą epokę bliższy gustom polskiej publiczności w roku 1935, kiedy wielki realizm mieszczański zadomowił się w świadomości czytelniczej, jest wreszcie ogromnie bliski świadomości dzisiejszej, kiedy drapieżność, zjadliwość, sarkazm, ironia są chlebem codziennym literatury.
Mimo to "Wychowanka" nadal nie ma szczęścia. Kazimierz Wyka wprawdzie wysuwa ją na czoło utworów zawartych w pośmiertnej tece, wprawdzie podnosi wysoko jej ostrość społeczną, ale również zastrzega się, że nie można umieścić jej na równi z "Mężem i żoną", "Dożywociem" czy "Zemstą". Dlaczego nie można?
Fredro "psuje" "Wychowanką" obraz poromantycznej a przedpozytywistycznej literatury, tej polskiej literatury "lokalnej", która poza schematami ideologicznymi i poza europejskimi prądami literackimi żłobiła sobie boczne koryto. "Wychowanka" jest krzywym zwierciadłem tej literatury - jest krzywym zwierciadłem komedii i powieści Kaczkowskiego, Glińskiego, Junoszy, jest także krzywym zwierciadłem samego Fredry, który w tej komedii przedrzeźnia wszystkie schematy społeczno-literackie, do jakich przywykł ówczesny czytelnik i widz.
Powtórzmy sobie sytuację "Wychowanki". Na dworze pana Morderskiego chowa się młoda dziewczyna, która prawdopodobnie jest córką dziedzica. Nikt dobrze nie wie jak to było dokładnie z jej przyjściem na świat, nikt oprócz samego opiekuna, który otacza dziewczynę nadzwyczajnymi względami. Sytuacja to bardzo banalna, przymknijmy oko na grzechy młodości, tym bardziej że mamy do czynienia z dziarskim wojakiem. Wobec dziewczyny zachowuje się pięknie, bez zarzutu, wydaje ją dobrze za mąż. Nie dziwimy się zbytnio, że domownicy są przeciwko niej. Taki los faworytek. Wiemy także co będzie dalej, gdy tylko dowiadujemy się o zamierzonych zaręczynach. Panna nie chce wybranego kawalera, pewnie dlatego że kocha innego. I cóż - jesteśmy w świecie dobrze znanym, w świecie doskonałej równowagi. Będzie trochę satyry, trochę "krytyki obyczajowej", trochę sentymentu dla kochanków. Partnerem Zosi okaże się pewnie ubogi szlachcic z sąsiedztwa, z którym pan Morderski toczy jakiś spór graniczny, hołysz może, i pan Morderski przeżyje ciężkie chwile, kiedy zamiast wdzięczności spotka się z nieposłuszeństwem.
Nic z tego. Zosia nie kocha innego, Zosia nie kocha nikogo, Zosia przede wszystkim nie kocha opiekuna, Zosia nienawidzi absolutnie wszystkich. Jej monolog w pierwszym akcie jest wstrząsem. Wydaje się jakiś naciągnięty, jakby nadto programowy, budzi niespokojne pytanie: co autor zrobi dalej z bohaterką tak odważnie postawioną, z bohaterką, której nałożył tak olbrzymią odpowiedzialność. Młoda dziewczyna nie może nienawidzić, nie może rzucać tak ponurych spojrzeń. Jakiego kochanka trzeba by jej dobrać, aby wytrzymał taki charakter, na jakim rejestrze psychologicznym trzeba rozegrać jej partię liryczną - która niewątpliwie nastąpi - jeśli od razu uderzono w taki ton. I oto wielka niespodzianka: nie doczekamy się lirycznej sceny. Ani jednej. Nie doczekamy się miłości. Nie będzie pary kochanków. Zosia napisana została od początku do końca w tonacji dur. Zosia ma do rozegrania dramat życiowy, z którego wyjdzie ocalona, ale psychicznie połamana.
Na scenę wkracza Hryńko. To jest szok. Brudny, pijany chłop obok ślicznej pieszczoszki. Echo wstrętnego dramatu leśnego wdziera się do salonu hrabiowskiego. Rozumiemy teraz ów ton ciemny, dziki, który dźwięczał w słowach Zosi. Pałacowe życie nabiera dla nas cech groteskowych. Zaręczyny, wint, bal - wszystko to staje się błazeńską feerią, nad którą jak fatum zawisa szantaż Hryńka. Poczciwy, głuchy sługa jest jedynym przytomnym człowiekiem. Ta kukła dworska, taki "Maciejunio" z Nawłoci... Gdzieś tam z dna chłopskiej duszy wylazły atawistyczne instynkty: stary złapał sens tragedii, która rozgrywa się między salonem i parkiem, gdzie kręci się bandzior.
Nie tylko on. Złapała Paulina. Starzejąca się, uboga panna. Dla starzejącej się, ubogiej panny świat to nie igraszka. Teraz albo nigdy. Wymyśla piekielną intrygę, która jest właśnie taką historią, jaką my, poczciwcy przewidywaliśmy od początku. Przewidywaliśmy przecież, że biedna Zosia nie chce za męża wstrętnego pana Piotra. Przewidywaliśmy, że musi być w tym wszystkim jakiś ubogi sąsiad, ktoś Zosi "równy stanem", ktoś kogo biedaczka kocha skrycie, ktoś do kogo wymyka się wieczorami przez płot. Tak przewidywał każdy galicyjski widz. Paulina zaspokaja jego oczekiwania. Macie ubogiego młodziana: kretyna, uwodziciela folwarcznych dziewek, macie "równego stanem", ambitnego, sentymentalnego Narcyza, "aktuariusza dominikalnego". Macie romantyczną scenerię: domek w ogrodzie, noc, pod której osłoną rozgrywa się dalszy ciąg ohydnego szantażu.
Ale bądźmy spokojni. Jesteśmy w świecie komedii. Nie darmo autor chowa sobie w rezerwie zacnego pana Wacława. Tylko patrzeć, kiedy wskoczy do akcji. A wiadomo co to znaczy: i zdjęcie oszczerstwa, i miłość, i szczęście. Czyż nie można go pokochać? Oto właśnie on, ten przez nas oczekiwany, przyzwoity, niezbyt bogaty sąsiad.
Tak też się dzieje. Jest cały arsenał cudownych rozwiązań: list ojca Zosinego, znamię w kształcie maliny, oświadczyny Wacława, wdzięczne słowa Zosi. Krytycy "Wychowanki" podkreślali zbyt raptowne rozwiązanie komedii. Że banały, że "deus ex machina". Czy możliwe było rozwiązanie inne? Owszem. Zosia zrażona do domu Morderskich opuszcza wieś, wyjeżdża do miasta, zostaje nauczycielką, za jakiś czas wyjdzie za mąż za Wokulskiego. To inna literatura, inny gatunek literacki. To pozytywistyczna powieść. To przede wszystkim inny kraj i inna epoka. To Królestwo po 63 roku, a nie Galicja w roku 1855. W Galicji w roku 1855 było inaczej:
ZOSIA
Więc usunę się, pójdę.
PAULINA
Gdzie kochanko luba? A wiesz ty, co świat powie zaraz w pierwszej chwili?
Oto, że wychowankę z domu wygonili,
Za co? - no, łatwo zgadnąć.
ZOSIA
Znajdę miejsce przecie
Gdzie przy jakich panienkach.
PAULINA
O szalone dziecię!
Gdzie, jaka, która matka przy córkach zostawi
Tę, którą jak wygnankę świat wprzódy osławi.
ZOSIA
To służyć będę.
PAULINA
Służyć? - Cóż ty robić umiesz?
Jakie inne jeszcze rozwiązanie? Narcyz zdjęty odruchem uczciwości wyznaje wszystko. Wysypuje siebie, wysypuje Paulinę i panią Morderską. Przed kim? Przed panem Morderskim. Co wtedy robi pan Morderski? Wypędza Paulinę? Wypędza Piotra? Przyjmuje Wacława za zięcia i błogosławi młodej parze? Wielki, wspaniały pan Morderski, wcielenie staropolskich cnót, szczera dusza. Jeszcze raz wybaczymy mu grzechy, jak królowi w "Mazepie", skoro tak pięknie, tak godnie rządzi. Tak powinien Fredro był napisać. Ocaliłby to, co pogrzebał w "Wychowance" z kretesem: ocaliłby staropolską cnotę, ocaliłby cnotę galicyjskiej literatury. Jego "deus ex machina" niszczy wszystko. Wszyscy okazują się monstrualnymi kanaliami, kanaliami do samego końca. Z kręgu podłości ucieka złamana Zosia ze swym przyszłym, który... Nie mamy co do niego wielu złudzeń. Długo przypatrywał się całej historii zanim zdecydował się interweniować. Pisze o nim Boy, że przystąpił do akcji, kiedy już nie ponosił żadnego ryzyka. I on więc w swej roli zacnego młodzieńca został "odwrócony". Wszyscy, wszyscy. A już najbardziej pan Morderski, któremu odmówiono nie tylko prawa do ostatecznej końcowej przyzwoitości (takie prawo przysługuje wszystkim fredrowskim szlachciurom) ale nawet skompromitowano jego żołnierską przeszłość, nawet (to już wyjątkowo zjadliwe) pozbawiono go radości grzesznego ojcostwa. Kto inny okazał się ojcem Zosi.
"Przymuszony kryć się w Złotogórskich lasach, w chacie leśnego Hryńka... a idąc na wyprawę, z której mało kto wraca... Jeżeli po roku nie wrócę, albo jeżeli wieść mojej śmierci dojdzie w te strony..."
Wiemy, kogo Fredro ukrył przed cenzurą. Obliczmy wiek Zosi. Jeśli akcja komedii toczy się w roku 1850 (?), jeśli Zosia ma koło dwudziestu lat, tragedia w leśniczówce rozegrała się w roku 1831. "Na datę łza upadła"...
Ani szlachetny wojak pan Morderski, ani zacny pan Wacław, ani Szymon-poczciwina nie spełniają w "Wychowance" roli "deus ex machina". Tę rolę spełnia ów nieżyjący powstaniec, przybysz zza kordonu. Ponad dworem Morderskich zawisa w ostatniej scenie komedii widmo jeszcze ciemniejsze niż pijany Hryńko, skrzywdzony chłop. Zawisa nad tym galicyjskim bagnem widmo dziejowej tragedii, która rozegrała się w Królestwie, tragedii, której dzieckiem jest nasza wychowanka. Proszę teraz odczytać drugi raz całą komedię, mając w pamięci historyczny rodowód Zosi. Proszę wprowadzić do akcji tamtego człowieka, który już dawno nie żyje. Gdyby to była powieść, zaczynałaby się niewątpliwie od sceny w gajówce, a może wcześniej, od jakiejś burzliwej nocy, kiedy wśród huku armat, w łunach dalekich pożarów przekradają się przez granicę austriacką niedobitki korpusu Dwernickiego.
W "Wychowance" przemówiła nie tylko nienawiść Fredry do galicyjskiej szlachty. Przemówiła także nienawiść Fredry do galicyjskiego filisterstwa politycznego. Heroiczna przeszłość wstaje tu jak widmo. Może ożywione paryskimi spotkaniami i reminiscencjami? Nie tylko tam Fredro po teatrach chodził. Zachodził też chyba na cmentarz Montmartre, na tę "polską kwaterę", gdzie leży sporo jego dawnych towarzyszy broni. Spotykał się z niedobitkami wielkiej emigracji i uległ listopadowej legendzie. A był to przecież rok 1855, rok śmierci Mickiewicza. A było to w dziewięć lat po rabacji galicyjskiej. Jest coś z tragedii galicyjskich powstańców w tej samotnej śmierci w chacie ciemnego, nienawistnego chłopa, jest w pijanym groźnym Hryńku coś z Szeli. Zjawienie się jego na salonach pańskich jest dla nas szokiem literackim. Dla galicyjskiego widza, nawet w 1877 roku, był to szok zupełnie innego rodzaju.
I jeszcze raz rozpocznijmy od początku przedstawienie. Na scenie Zosia:
A wiesz pan jak to boli, jak to pierś rozrywa kiedy wśród serc milionów łączonych w ogniwa,
Wyrzec trzeba: ja sama!... Sama w całym
świecie!...
Podrzucone, wzgardzone, zabłąkane dziecię...
Słuchajmy "Wychowanki" mając w pamięci ów "deus ex machina", który ocali jej cześć, i wszystkie daty, które złożyły się na jej los. Wydaje mi się, że jest to utwór Fredry, który nie ma równego sobie w zakresie doświadczenia, utwór o kilku dnach, utwór, który lokalnego geniusza najsilniej związuje z ogólnonarodowym nurtem literatury, ze sprawami, które były jej krwią najżywszą.
Nie chciałbym banalnymi cenzurkami kwitować samej inscenizacji. Muszę jednak przyznać, że "Wychowanka" błysnęła na scenie wszystkimi urokami. Reżyser, Roman Zawistowski, nadał przedstawieniu żywe tempo, jakiś rytm szybki, zaskakujący. Wspaniały akt III, w którym akcja rozgrywa się jednocześnie na trzech planach (bal, rozmowa rezydentów i wypadki dotyczące Zosi i Hryńka) został zagrany z rozmachem, czysto, na ostrych kontrastach, ale związanych w całość. Szeroko rozplanowana scena umożliwiała grę na cały regulator - dekoracje Stopki sprawiały wrażenie jasne i czyste. Może zbyt wiele elegancji, ale tym ostrzejszym kontrastem wyszły okropieństwa akcji, tym brutalniej wyszli na tym tle Hryńko i Narcyz.
Znakomite dwie partnerki: Ciesielska miała tę ukrytą namiętność, tę dzikość, tę nienawiść człowieka obcego, wierzyło się, że jest dzieckiem wielkiej tragedii. Była dojrzała, psychicznie dorosła, silna, niekonwencjonalna, wiedziała, że nie jest krewną żadnej z fredrowskich bohaterek, miała w sobie to "coś", co stanowi o inności "Wychowanki". Renata Kossobudzka miała na pozór łatwiejszą rolę. Łatwiej kreować czarny charakter, ale nie łatwo nadać mu ludzkie cechy. Kossobudzka zdołała przekonać nas, że Paulina jest w tym samym stopniu ofiarą pałacowej Galicji, co Zosia. Gra ostatnią stawkę: jeśli teraz jej się nie uda, czeka ją los wiecznej rezydentki, skwaszonej panny do towarzystwa - w najlepszym razie. I dla niej, tak samo jak dla Zosi, świat kończy się na progu pałacu. Poza tym progiem jest otchłań. Kiedy przedstawia Zosi perspektywy ucieczki, mówi o sobie; sama dobrze to przemyślała, wie, że podłość jest jedynym ocaleniem.
Jest w tym momencie bardzo ludzka, bardzo cyniczna, i w jakiś sposób mądra.
Na następnym miejscu wymieniłbym Konstantego Pągowskiego. Szymon jest majstersztykiem Fredry; postać zbudowana na jednym dowcipie: wciąż zdaje mu się, że go wołają. W sztuce odgrywa rolę owej strzelby z "Wujaszka Wani"; Pągowski zagrał tę rolę z nadzwyczajnym umiarem - nie popsuł Fredrze dowcipu, nie przerysował cienkiej kreski, jaką charakter ten został zarysowany.
Potem barwny, potężny Hryńko Władysława Hańczy. Raz pokazuje się na scenie, ale zaciążył rzeczywiście nad całą sztuką - o to chodziło. Aktor rozbudowuje epizod, gra go z chłopskim uporem, bez pośpiechu, nie peszy się salonami, wie, że przeszkadza, że wszyscy chcą się go pozbyć, rozkoszuje się tym, jest ważny.
Natomiast dość banalna wydała mi się para Morderskich - Franciszek Dominiak zrobił tyle hałasu ile trzeba, ale nic więcej, Regina (Leokadia Pancewicz-Leszczyńska) niewiele ma w ogóle w sztuce do powiedzenia. Zdecydowanie za to nie podobali mi się trzej partnerzy Zosi: zbyt karykaturalnie ujęty przez Wołłejkę Narcyz, blady, limfatyczny Wacław (Mariusz Dmochowski) i Piotr - August Kowalczyk, który chyba zupełnie nie nadaje się do ról charakterystycznych.
Ale słabe punkty przedstawienia uchodzą uwadze. Ze sceny powiało arcydziełem. To najważniejsze. I dlatego jeszcze raz na zakończenie dziwię się, że i tym razem biedna "Wychowanka" nie miała szczęścia.