Jak sen staje się jawą
Dea Loher nie przyjechała do Kalisza na polską prapremierę swojego "Sinobrodego - nadziei kobiet". A szkoda. Ten spektakl to bardzo interesujące połączenie żywiołu i wdzięku aktorek, wizji scenografa, świeżości kompozytora i skupienia choreografa.
Henryk Sinobrody niewiele ma na pierwszy rzut oka wspólnego ze swoimi kulturowymi protoplastami. To bardzo zwyczajny i raczej nieciekawy facet, zapuszczony, przygarbiony, jakiś przydeptany i wymięty. Dawno nie strzyżone włosy opadają mu na kark, przysłaniają oko. Jerzy Pożarowski jest w tej roli szalenie wiarygodny. To, co mu się przydarzy, równie mocno zdziwi i jego, i widzów.
Kobiety - główne bohaterki tego przedstawienia - są trochę jak z filmów Pedro Almodovara. Jest ich siedem, ale sześć ma swoje (taneczne) alter ego. Każda z nich spotyka Sinobrodego w momencie jakiegoś przesilenia... Julia kończy właśnie siedemnaście lat. Anna nie wytrzyma już ani chwili bez miłości - nawet za cenę poniżenia, skrzętnie ukrywaną za brawurową grą w słówka. Judyta jest wściekła i ta wściekłość ją rozsadza. Tania gra profesjonalną dziwkę zdystansowaną do świata, ale chciałaby pocałunków, czułości. Ewa prowadzi ze sobą i światem wyrafinowaną grę na śmierć i życie. A Krystyna cała jest palącą namiętnością. Będzie jeszcze Niewidoma - osobna, inna. Aktorki i tancerki nie zawsze są wiarygodne. Ale mnie to nie przeszkadza. I odpuszczam sobie pytania o dramaturgiczne niekonsekwencje i niespójności, o puszczone sceny, o nie pociągnięte wątki, o nie do końca narysowane postacie, bo coś mnie w tym spektaklu urzeka. Idę za nastrojem, ulegam impresji.
Kobiety będą ginąć za sprawą Henryka Sinobrodego - sprzedawcy damskich butów. To różne akty śmierci: samobójcza, ofiarna, oczyszczająca, przypadkowa, w afekcie, z premedytacją, na żądanie...
Cala historia - czy też wszystkie historie - zaprawione są teatralnym refrenowym dystansem: tu się gra, wchodzi w role, zmienia konwencje. Tu się można wygłupiać, mrugać okiem do widza, udać przez chwilę prywatność. Z drugiej strony jest w tym spektaklu rodzaj klimatu bardzo poetyckiej natury. Oba obszary precyzyjnie buduje interesujące światło, mobilna scenografia, sugestywna muzyka, konsekwentny nich.
Czego dowiadujemy się o kobietach i mężczyznach? Twórcy zostawiają bardzo dużo interpretacyjnej swobody: zawieszają głos, rozmywają kolory, piętrzą i rozsypują dźwięki. Pozwalają zaglądać widzowi do środka siebie samego. Czy jest tam pusto, mroczno, samotnie, gorzko? Pewnie tak. Czy tęskni się tam za miłością ponad miarę? Pewnie tak. Czy wreszcie jest tam lęk? Pewnie tak. I rozpacz też.
Chociaż na co dzień - tak jak aktorki - lubimy jeść lody, przymierzać buty, tańczyć, bawić się i śmiać. One siedzą na długiej różowej kanapie jedna obok drugiej, chichoczą i szepczą sobie do ucha coś, czego nie możemy usłyszeć z widowni. Pędzą w szaleńczych biegach, podskokach, zawirowaniach. Grają w jakąś grę z dzieciństwa przy dźwięku pozytywki, który za chwilę zamieni się w chrzęst, zgrzyt, jazgot, hałas. Tak jak marzenie zmienia się w rzeczywistość, a tęsknota w spełnienie.