Artykuły

Halo, tu Gdynia

Po sobotniej premierze okazało się, ze Teatrowi Muzycznemu nie wystarczą cztery znane warszawskie nazwiska i utalentowany zespół aktorski. Niezbędne są porządnie napisane libretto, dobra muzyka, dopracowana choreografia i sprawny reżyser.

Czy dzisiejszy teatr muzyczny to girlanda świateł dyndająca nad sceną, powłóczyste suknie zdobione różyczkami, krzyczące zielenią atrapy klombów i drzew, wreszcie - galeria typów rodem z operetki, z parą szczebioczących kochanków na czele? Nie. Dzisiaj teatr muzyczny chce być nowoczesny. Pogłębione psychologicznie aktorstwo, wokalne i choreograficzne numery ustawione jak trzeba, sprawnie śpiewający chór. I libretto na przyzwoitym poziomie. Taki teatr robią Dariusz Miłkowski w Chorzowie, Janusz Józefowicz w Warszawie i Wojciech Kępczyński w Radomiu. Do tego poziomu aspiruje w Gdyni Maciej Korwin. Kompletnie odmiennego zdania w tej sprawie jest za to Adam Hanuszkiewicz. Niestety, postanowił udowodnić swoje racje w Teatrze Muzycznym.

Kostiumy, kostiumy...

Do tego celu posłużyła reżyserowi rzecz "Przed premierą, czyli z życia krawcowych musicalowych". Treść libretta zawiera się w tytule. Zdradźmy jednak od razu, że choć tytułowe krawcowe są w zasadzie stale obecne na scenie, choć śpiewają i tańczą, nie one jednak są tu głównymi bohaterkami. Bohaterami są teatralne kostiumy - od pospolitych legginsów, szlafmyc i płóciennych nocnych koszul, przez puszące się swą urodą suknie, kostiumy cyrkowe i smokingi. Mamy też czerwone strażackie uniformy, no i rzecz jasna - połyskujące czernią fartuchy krawcowych i krawców. Żeby nie było żadnych wątpliwości, już na początku przedstawienia centralne miejsce na scenie zajmuje olbrzymich rozmiarów manekin, ubrany w połyskującą srebrem suknię. Mamy więc, w całej okazałości, efekt żmudnej pracy teatralnych pracowni krawieckich. Pracy, popartej fantazją i sercem. Oglądamy ją i doceniamy przez dwie godziny. Co dzieje się poza tym? Oj, wiele. Zbyt wiele.

La, la, la, je, je, je

Rzecz dzieje się w teatrze ogarniętym przedpremierową gorączką. W gdyńskim teatrze. Adam Hanuszkiewicz, posługując się zużytą już dość figurą teatru w teatrze, zbudował eklektyczne show. Krajową rozrywkę telewizyjną z lat 70. skojarzył z przedwojennym amerykańskim filmem muzycznym, z komediami Janusza Rzeszowskiego, wypełnionymi muzyką, dodał odrobinę amerykańskiego musicalu i rewii a la Niemiecka Republika Demokratyczna. Na finał zaś zaproponował widowisko w stylu Miss Polonia, z imponującymi schodami na obrotówce i "falującymi" na nich słuchaczkami Studia Wokalne-Aktorskiego. Całość podszyta została klimatem programu "Dobry wieczór, tu Gdynia".

Inscenizacyjny eklektyzm wziął się, rzecz jasna, z muzyki Andrzeja Żylisa. Od zapożyczeń i nawiązań do rozmaitych gatunków aż się roi. Rozbrzmiewają piosenki wywiedzione z estrady, są próbki rozbudowanych musicalowych brzmień, słychać melodie wykorzystujące motywy rockowe z początku lat 80., pojawia się nawiązanie do Kabaretu Starszych Panów oraz do oper - "Halki" i "Carmen". Jedynym dewcipnym i jakoś uzasadnionym pomysłem jest cytat z musicalu Andrew Lloyda Webbera "Phantom of the Opera". To z niego zapożyczono główny wątek libretta.

Fotel zamiast hondy?

W tym pomieszaniu nie ma jednak metody. Nic się tu ze sobą nie klei, mało co wiąże w sensowną całość. Dlaczego na przykład Diva Gryzelda porusza się na inwalidzkim wózku, choć ma zdrowe nogi? Dlaczego krawcowa Jola i Tomasz tenor (pięknie śpiewający Agnieszka Kaczor i Tomasz Więcek) klęczą przed Zeusem, zamiast przed dyrektorem teatru, skoro rzecz idzie o rolę? Dlaczego kilkakrotnie słyszymy o La Scali, jeśli rzecz dzieje się w teatrze muzycznym, a nie w operze? Dlaczego aktorzy biegają po widowni? Dlaczego ma się wrażenie, że nieistotna jest kolejność artystycznych popisów? Ot, na scenę wbiegają soliści, każdy wykonuje lepiej lub gorzej swój numer i schodzi. I następny, następny... Widowisko toczy się sobie tylko wiadomym rytmem.

Reżyser miał dużo pomysłów. Bardzo mu zależało na tym, żeby było śmiesz nie. Pewnie chciał obnażyć blichtr i złudną, fajerwerkową cudowność teatru. Poświecić nam w oczy błyskotkami, a potem kazać iść do domu "śnić różowe sny", jak śpiewa zespół w finale. Do tego jeszcze uparł się pokazać nam, że w teatrze przed premierą można dostać kręćka.

Być może, o to właśnie chodziło. A może wcale nie? Trudno dociec. Nazywanie jednak tej produkcji musicalem jest nadużyciem.

Męscy krawcy, bardzo męscy

Libretta jako takiego właściwie nie ma. Wątek krawcowej Joli i tenora oraz Divy Gryzeldy, która składa rolę, dzięki czemu Jola debiutuje na scenie, poprowadzony został niedbale, po łebkach. Mnóstwo w nim niedopowiedzeń i nieścisłości. Autorzy "Przed premierą" nie mając konceptu na musicalową opowieść, do owego grochu z kapustą dorzucili jeszcze wspomnienie o wileńskich przysmakach i refleksje natury codziennej. Na siłę wmawiają nam, że rzecz dzieje się tu i teraz. "Nie mam pieniędzy" - śpiewa Krzysztof Stasierowski, obsadzony w roli Dyrektora Naczelnego teatru. Ktoś śpiewa o Pazurze i Malajkacie, ktoś wspomina "Scrooge'a". Wszystko można przecież wrzucić do tego wora. Tylko po co?

W widowisku jest za to mnóstwo piosenek. W musicalu pełnią one bardzo ważną rolę. N przykład konstruują akcję dramatyczną. Tutaj nie ma o tym mowy. Funkcjonują one jako oddzielne, pojedyncze światy. Nie odnajdziemy wśród nich żadnego przeboju. Trudno byłoby, po wyjściu z teatru, zanucić którąś z melodii. Na przeszkodzie stoją też teksty piosenek, obfitujące w częstochowskie rymy. Poza tym widowisku zabrakło choreografii, elementu niezbędnego w teatrze muzycznym. No, ale przecież, jako się rzekło, nie jest to musical.

Aktorzy robili, co mogli. Świetnie wypadła piosenka, "Krawcy męscy". Błyszczał w niej Wojciech Socha, choć fartuch krępował mu ruchy. Wokalną i aktorską klasę pokazały Elżbieta Rakowska i Ewa Gierlińska - utalentowane i wciąż czekające na życiowe role solistki gdyńskiego teatru. Na brawa zasłużyły Grażyna Drejska, Dorota Kowalewska i Monika Rowińska. Gwiazdę teatru Gryzeldę, z właściwymi jej chimerami i fochami, tak jak trzeba zagrała Irena Pająkówna. Żal, że nie jest to widowisko na miarę możliwości utalentowanego gdyńskiego zespołu.

Adam Hanuszkiewicz wraz ze swoimi przyjaciółmi postanowił zrealizować marzenie legendarnej dyrektorki Teatru Muzycznego Danuty Badaszkowej o polskim repertuarze muzycznym. Zaserwował nam oto składankowe widowisko, które nazwał musicalem. Ja takich "polskich musicali" nie chcę oglądać. Ja za takie "polskie musicale" się wstydzę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji