Artykuły

Dotknięcia

"Anna Karenina" w chor. Borysa Ejfmana z Sankt-Petersburskiego Teatru Baletu na Krakowskiej Wiośnie Baletowej. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Jak odtańczyć napisane opowieści? Jak odtańczyć najpotężniejsze napisane narracje świata? Jak, położywszy palec na ustach zdań, zmienić je w ciszę ruchu snutego na muzyce, zmienić je w ciszę tak, by ta cisza gestów nie gubiła smaku zdań? Dla Borisa Ejfmana pytania te, te jego taneczne igraszki z Duchem Opowieści, wolno zaczynają nabierać znamion obsesji. Choreografią swą dotykał już "Don Kichota", "Hamleta", "Braci Karamazow" i "Don Juana". Teraz dotknął "Anny Kareniny" Lwa Tołstoja.

Jak pokazać słowo Anna? Jak, uciszywszy gardło, w ruchu dłoni, stopy bądź głowy, w nagłej wypukłości pleców albo nagłym skuleniu ramion nie zgubić tego strzelistego, wibrującego r nazwiska Karenina? Pierwsze zdanie powieści brzmi: "Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób". Jak rozruszać tę frazę? A dalej - co?

Dalej są cztery lata, ogrom czasu, kiedy dzieją się rzeczy godne życia całego - Anna zostaje kochanką Wrońskiego, z każdym dniem ma coraz mniej sił, by dźwigać własne ciemności, dom kruszeje, życie rodzinne, uczucie, wreszcie wszystko wolno idzie w rozsypkę. Aż mija lat cztery - i już nic nie da się zrobić, erotyczne biesy są już nie do okiełznania. Nic nie da się zrobić, nic, poza jednym. Są szyny, jest Anna pochylona nad szynami, jest pociąg, jest skok. Tylko to da się uczynić. I to będzie uczynione.

Jak zatańczyć pociąg nie do zatrzymania? Jak odtańczyć cztery potężne lata, pełne świata całego? W tym ostatnim pytaniu jest odpowiedź. Nie da się. W żaden sposób się nie da, więc Ejfman nawet nie próbuje oddać ruchem pełni czterech ostatnich lat Kareniny. Z gigantycznej powieści Tołstoja, z tych ośmiu wielkich części, z których każda zawiera przeciętnie około trzydziestu krótkich, czterostronicowych rozdziałów, Ejfman wyłuskuje to, prawie tylko to, co się ociera o istotę tańca. Dotknięcia. Życie Anny było przecież seansem skóry. Śmierć Anny to uspokojenie skóry. Ejfman wyłuskuje sceny muskających się dotknięć, bo przecież bez skóry nie da się tańczyć.

Rzecz jasna, są u Ejfmana, zwłaszcza w akcie I, wielkie, na wielkiej muzyce Piotra Czajkowskiego konstruowane sceny zbiorowe, ale też są one cokolwiek puste. Ot, z wielkim pietyzmem stworzony... koloryt lokalny, migotliwe, bombonierkowe tło akcji, zestaw spektakularnych przerywników baletowych. "Wyścigi konne", "Klub oficerski", a zwłaszcza "Podróż do Włoch" - owszem, ładniutkie są to sceny, bardzo chcą się nam podobać. I nic w tym złego. Mnie też wirujące te kolosy w miarę się podobały. Z tego rodzaju pięknem, zbyt oczywistym pięknem, jest jednak ten kłopot, że z czasem ta jego oczywistość trochę nuży, muli, jak każdy solidny lukier.

Chwalić Boga - przychodził wtedy dotyk, zza kulis wsuwały się delikatne sceny skór. Pierzchały złocistości, intensywne światła, w nagłych ciemnościach marły błyski tylnych dekoracji. Szpilka punktowca wyłuskiwała z czerni jakiś biedny detal. Samotne łóżko, samotne krzesło, samotną, w kółko jeżdżącą, chłopięcą kolejkę na korbkę, ale najczęściej samotne nic - garść pustego powietrza po lewej bądź prawej stronie sceny. I był ktoś w tej garści, podnosił głowę. Anna... Wroński... Anna i Wroński... Czy ktoś jeszcze?

Wiele jest takich scen. Wiele razy tuż po zniknięciu bombastycznych, trochę w piętkę wirujących obrazów, naraz wybucha czas pojedynczego dotyku, minuta płochliwych skór, chwila lęku osobnego, chwila osobnej radości. Z każdą taką minutą Anna szybciej poddaje się swym szarościom, tężeje widmo wiadomego końca. Z każdą minutą Anna coraz mniej może. Aż wreszcie nadchodzą dwie sceny finalne, sekwencje tak intensywne, że po nich zupełnie opuściła mnie chętka na ewentualne psioczenie. Nie psioczę więc. Mówię tylko: scena "Ratunkiem jest opium" i scena "Przemija czas". Spokorniałem.

Oto tancerka z ciemnych szat Anny się wysupłuje. Niczym drugie ja, co z samej Anny wyłazi po zażyciu solidnej dawki opium, które ma przynieść ukojenie. Świat jest już koszmarem, nic się nie da zrobić, można tylko złagodzić drzazgi dnia. Wyłazi z Anny ta druga Anna, jasna jak pył na jutrzejszej jej twarzy już spokojnej. I tańczy, i widzi, że tańczy jakby w salonie ruszających się luster - bo coraz więcej jej jest. Coraz więcej białych, identycznych postaci, coraz koszmarniejsze piruety, koła i skoki. Nie do wytrzymani być musi ten Anny ból skóry... Cóż jednak począć - trzeba wracać. Nikną białe golemy. Tancerka na powrót wsuwa się w ciemne szaty Anny.

Trzeba było wracać, bo opium nie zabija drzazg dnia. Jest za słabe. Opium tylko poleruje drzazgi dnia. Tu trzeba sięgnąć po mocniejszy środek wyrazu, tu skóra musi zaufać mocy żeliwnych dotyków. I zbliża się mocniejszy środek wyrazu. Pociąg brnie przez puste powietrze.

W tanecznej fikcji Ejfmana pociąg to monstrualna, nieludzka machina ludzkich ciał. Coś jakby pająk bez początku i końca, albo jak techniczny schemat budowy lokomotywy, jakimś infernalnym cudem znienacka wprawiony w ruch. Jego jazgot układa się w fantazję symfoniczną f-mol Czajkowskiego. Za moment Anna stanie nad pająkiem nie do zatrzymania. Spojrzy w dół. Pająk jest litościwy. Skóra Anny nawet nie poczuje dotyku żeliwa. Dobra ciemność będzie szybka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji