Zabawa Zemstą
To prawda, jak napisał Cyprian Kamil Norwid, a ten wyjątkowo zupełnie wiedział, co pisze - że "najskończenniejszym poetą polskim jest nie Mickiewicz, Zygmunt, Juliusz, etc, etc, ale Fredro!!!". Prawdą też jest, co oświadczył swym aktorom Andrzej Wajda, powtarzając sformułowania Boya--Żeleńskiego, iż "Zemsta" jest dla mnie cudownie bezinteresownym arcydziełem teatru i w tym sensie darem boskim". Nie będzie zatem fałszywym postulat, by dar taki należycie szanować, nie wycierając go no deskach prowincjonalnych teatrów, gdzie jubileusz czy rocznica zasłonić ma wszelkie niedostatki zawodowe. A "Zemsta" eksploatowana jest przez sceny polskie dosłownie bez przerwy. Statystyka powiada, iż w pierwszym powojennym 30-leciu (1945-1975) ukazała się w polskim teatrze aż... 82 razy. Gdy odliczyć szalejące w swych ideologicznych "dowartościowaniach" Fredry siedmiolecie socrealizmu, kiedy każdej inscenizacji "Zemsty" towarzyszyła pryncypialna dyskusja klasowa, liczba ta jest imponująca. Co więcej, dziesięciolecie następne utrzymało nie tylko nie mniej imponującą liczbę widzów, których w wypadku "Zemsty" szacuje się na 200 tysięcy rocznie, ale sprowokowało także do scenicznego ryzyka takich znanych reżyserów, jak Kazimierz Dejmek czy Zygmunt Hubner.
Ryzyko reżysera jest bowiem znaczne. Arcydzieło Fredry to abecadło teatru i problem rzemiosła - z jednej strony. Z drugiej zaś - to jeden z najbardziej ostrych sprawdzianów przed publicznością, która wybaczyć może potknięcia na Mrożku czy Witkacym, a nawet kłopoty z romantykami czy Szekspirem, ale klapy "Zemsty" nie daruje. Część polskiej widowni słucha przecież "Zemsty" jak opery: partyturę zna się na pamięć, a tylko czeka się na znaczące "arie na bis", po których poznaje się mistrzów. Odpowiedzialność zatem odpowiedzialnych inscenizatorów jest olbrzymia, a przykład Dejmka, który po przeszło trzydziestu tatach pracy w teatrze wziął się za "Zemstę" dopiero v roku 1978 w odnowionym przez siebie łódzkim Teatrze Nowym, mówi sam za siebie.
Wajda, podobnie, przy końcu bieżącego sezonu zaryzykował po raz pierwszy. Decyzja obdarzonego absolutnym słuchem społecznym reżysera wynikała nie tylko z zadeklarowanego w swej cytowanej już "mowie" zaufania do Fredry i jego najlepszej chyba komedii. Wajda liczył w równej mierze na aktorów Starego Teatru, którego trzon stanowią dziś gwiazdy i gwiazdeczki polskiej sceny. Dusza szaradzisty podpowiedziała mu natomiast iście diabelski pomysł, jak zmobilizować "zapyziały" ostatnio zespół. Zasadą obsady stała się więc... dublura, stawiająca obok w jednej roli - Radziwiłowicza i Stuhra, Kozaka i Trelę, czy Dymną i Budzisz Krzyżanowską. Wajda uczyniwszy ten zabieg postanowił dać gwiazdorom maksimum luzu, zaś tasując dowolnie obsadzone karty, gwarantować każdemu spektaklowi napięcie, wynikające chociażby z jednej zmiany. Zawierzył więc całkowicie i taktowi i wigorowi wykonawców, którym wpoił słuszną zresztą zasadę, iż Fredrze winien zawsze patronować... Fredro. Zamiar zagrania Fredry "po bożemu" to zamiar zbożny, ale - w wypadku niezapanowania nad puszczonym w ruch mechanizmem komediowym "Zemsty" - bardzo nieraz kłopotliwy. I tak stało się w Krakowie, na scenie Teatru Kameralnego, gdzie sprawdziła się raz jeszcze zasada, iż każdy aktor kocha Fredrę jak... umie. Zwłaszcza, jeśli zachęci się go do absolutnej szczerości w... zabawie, bo przecież podobno w "Zemście" o nią głównie chodzi. A jak to jest w spektaklu?
Zgodnie z okrzykiem Cześnika prym oddajmy kobietom i zapytajmy, jak kochają Fredrę i czym to bawią się w komedii. Już pierwsza kobieca odpowiedź będzie znamienna. Układ przestrzeni wszystkich trzech "placów komediowego boju" nie budzi jeszcze większych zastrzeżeń, bo pozostawia aktorom wiele swobody, o której marzył reżyser. Ale już scenograficzne detale sugerować mają absolutne... bezguście protagonistów. Kiczowatość malunków wnętrza Cześnikowej części zamku, ohyda wewnętrznego wystroju i zewnętrznej sylwetki ciężkiej, przytłaczającej Rejentowej baszty, a także rysująca sąsiedzkie fasady, przedzielona murem część graniczna wyraziście wskazują, iz Krystynie Zachwatowicz dalekie są sentymenty wobec portretowanych postaci. Co więcej, nie zaśmiecając zbytnio przestrzeni - jak to bywało w wielu inscenizacjach (słoma, brud lub też bijące ze ścian resztki świetności) sugeruje nie mogącą fascynować nikogo zwykłość egzystencji w zapuszczonym mateczniku szlacheckości. Ten brak wizualnego olśnienia i scenograficzna oschłość - to pierwszy znak, że wszystkie znaczenia muszą wypracować... aktorzy. Co wiecej, na Zachwatowicz nie może liczyć żadna z aktorek. Podomka, w której paraduje Podstolina, uwydatni tylko plusy i minusy figury, a sukienka Klary podkreśli jedynie powiedzonko krytyczne Słonimskiego, iż "warunki zewnętrzne są tu ważniejsze od możliwości aktorskich". Na szczęście w wypadku Beaty Malczewskiej (dublującej ją Moniki Rasiewicz jeszcze nie widziałem) recepta starego satyra się nie sprawdza. Malczewska bowiem potrafiła ocalić w tej roli tyleż sprytu, co poczucia humoru i udowodnić, iż jej "cięty języczek" dobrze przysłużył się osobistemu szczęściu.
W rywalizacji o sceniczne sukcesy Podstoliny zarówno Teresa Budzisz-Krzyżanowska, jak i Anna Dymna przekonują swym powodzeniem u mężczyzn. Hanna (w ich interpretacji) to kobieta ponętna, szczerze zauroczona Wacławem i dbająca o przedłużenie swej dawnej przygody, na tyle jednak trzeźwa, że starająca się jak najlepiej zadbać o niezbyt ciekawie rysującą się przyszłość. Krzyżanowska jako trochę starsza wydaje się być bardziej niecierpliwa; w scenie spotkania z Wacławem (Krzysztof Globisz) drapieżnie zachłanna, przy zwierzeniach Papkinowi (Jerzy Stuhr) niczego nie ukrywająca, w czasie rachunków z Rejentem (Andrzej Kozak) doświadczona w handlowych przetargach. Dymna natomiast nieco bardziej subtelna w miłosnych przekomarzaniach z Globiszem, przy Papkinie (Jerzy Radziwiłowicz) uświadamiającym ją o planach Cześnika stanie się bardziej tajemnicza, by potem u Rejenta (Jerzy Trela) bawić się wymianą duserów, a zaskoczonego Papkina porazić słodkim cynizmem. Dymna dba o to, by być "czarującą kobietką"; Krzyżanowska, by pozostać w pamięci doświadczoną "damą z klasą", przed którą jeszcze cały męski świat. Gra z partnerami, którzy - jak świadczą nazwiska w nawiasach - zgodnie z receptą Wajdy zmieniają się za każdym razem, sprawia im wiele radości. Co więcej starają się mówić wierszem, co oznacza jeden z warunków wierności Fredrze. O drugi, tzn. dowcip, jest tu trochę gorzej. Przyczyniają się do tego panowie, o których - za tydzień - osobno.