Kobiety, Cześnik i Papkin
Wkład kobiecy w krakowską "Zemstę" Andrzeja Wajdy uprzytomił dwa fakty. Pierwszy, że kobiety-aktorki (Malczewska, Krzyżanowska i Dymna) potrafią mówić dobrze Fredrowskim wierszem, mimo że wesołości nie wywołują. Drugi - a jego autorką jest Krystyna Zachwatowicz, twórczyni scenografii - uwidacznia majątkową znikomość naparzających się między sobą mężczyzn, co wesołość znowuż może tylko potęgować. Mimo zaś, iż panowie mają tylko po pół zamku, i to znajdującego się w dosyć opłakanym stanie, szlachecki honor, a właściwie tego honoru resztki, nakazuje nosić się im godnie. Zrozumiała to Zachwatowicz, dlatego nie tylko Wacław, który zjechał do ojca z wielkiego świata, góruje strojem nad paniami.
W domu Cześnika o strój dbają wszyscy. Pryncypał stroi się co chwila, ale równie starannie, jak Cześnik, nosi się Dyndalski i pozostała służba. Rejentowi też zarzucić nie można, że opuszcza się w stroju. Jedynie Papkin, zwłaszcza upostaciowany przez Stuhra, będzie typową "oblodrą". Kontrast scenografii i kostiumu, a w nim ubioru damskiego i męskiego przyodziewku, to pierwszy sygnał interpretacyjny. W ubiorze przecież - jak dowiódł przenikliwie "ojciec polskiej dokumentacji teatralnej" Stanisław Dąbrowski - kryje się znaczna część charakterystyki. Rolę zaczyna kształtować już pierwsze wejście. Dąbrowskiemu zawdzięczamy zresztą próbę odczytania typologicznych sensów poszczególnych postaci Fredrowskich na podstawie zachowanych zdjęć.
Nie ma "Zemsty" bez Cześnika. Kiedy podniesie się kurtyna, zastaniemy go przecież pogrążonego w głębokiej analizie majątku Podstoliny. Jerzy Bińczycki, w swej posturze mężczyzny dojrzałego i sprawnego, w pełni uprawdopodobnia miłosne zapały. Z pierwszej zaś wymiany zdań z Dyndalskim (Wiktor Sadecki), z tych kreślonych z prawdziwą przyjemnością planów emanuje rodzaj prawdziwej troski. Podobny ton przeniknie zwierzenia czynione Papkinowi o udanych oświadczynach! Ciepło i delikatność bowiem, naiwność i prostoduszność, to zupełnie równoważne do porywczości cechy, którymi Bińczycki przepaja rolę. Kiedy dodać, że szlachecki strój leży nań idealnie, a podgolony czub dobrze podkreśla opatrzoną w tradycji fizis, stwierdzić trzeba, że Wajda dokonał tu idealnego wyboru (dublury Andrzeja Buszewicza mimo 3-krotnego oglądania spektaklu jeszcze nie widziałem).
Cześnik Bińczyckiego bowiem to raptus dobroduszny. w swej porywczości wcale nie zawzięty. Najlepszym w tym względzie dowodem jego stosunek do Papkina, zwłaszcza tego upostaciowanego przez Stuhra. Nie tylko go toleruje, ale darzy nawet pewną sympatią. Na wybryki patrzy przez palce, a tyrad ledwie słucha. Wysyła go z poleceniami, bo i kogóż miałby posłać. Przed nim iście rajski wybór: obok zwyczajnych sług ma tylko Papkina i Dyndalskiego, który tu - w pierwszej scenie - robi mu na drutach ciepłą czapkę na mrozy. W jedno tylko Cześnikowi, przedstawianemu na scenie przez Bińczyckiego, wierzyć nie można: w jego wojenne czyny. Fizyczne kłopoty z karabelą sprawiają, że te kwestie brzmią niczym Papkinowskie popisy. Ale i ów safandulski nieco rys mieściłby się w tak zarysowanej sylwetce, która niesie ze sobą przekonująco groźne zrywy i wybuchy.
Całość roli, która byłaby z pewnością kreacją, psują jednak podstawowe kłopoty z wierszem. Wiersz "Zemsty", 8-zgłoskowiec trocheiczny z akcentem na 3 i 7 sylabę - wymaga bardzo precyzyjnego mówienia. Zacieranie rytmicznej linii, zjadanie całych wyrazów przy brakach pamięci sprawiają wrażenie wręcz fatalne i obniżają świetnie rokujący zamiar. Co więcej, tego typu niechlujność psuje rolę kolegom. Dowodem całkowity niewypał sceny pisania listu, sceny, w której Dyndalskiemu, świetnie granemu przez Wiktora Sadeckiego, przyjść musi w sukurs - Cześnik. W dwóch oglądanych przeze mnie spektaklach ten majstersztyk Fredry o tak rzadkim natężeniu komizmu, że już głośna jego lektura w domu wywołuje śmiech, nie zabrzmiał pełnią możliwości. Bińczycki zaś, nie dając niezbędnych Sadeckiemu "zmian" (mówiąc językiem kolarskim) - zahamował tempo dialogu. W drugim natomiast przypadku bardzo skutecznie przeszkodził obydwu szalejący po scenie Stuhr, który ani na chwilę nie dawał pograć partnerom.
Szkoda, bo przez to, wzorowana na kreacji Ludwika Solskiego rola (porównaj sposób zażywania tabaki) Sadeckiego wiele straciła. Jego Dyndalski to zapatrzony wprawdzie w swego pana totumfacki, ale wcale nie ramol. Wyda się nawet równy Cześnikowi, który liczy się z jego zdaniem, a dziwactwa potrafi akceptować.
Sadecki zaskoczył wyrazistością w każdym geście, jest widoczny zarówno wtedy, gdy dyskretnie poprawia szkła na końcu nosa, jak i kiedy powściągliwie pragnie ukryć swe zaambarasowanie. Gdyby tylko tercet potrafił lepiej się zgrać w najważniejszej dla Dyndalskiego scenie, rola Sadeckiego pozostałaby kreacją na miarę Kamińskiego i Solskiego, tych dwóch niezapomnianych w historii teatru polskiego Dyndalskich.
Z Papkinem, drugim sługą Cześnika, nie jest w tym spektaklu najlepiej, chociaż obsadzony został dubeltowo: Stuhr i Radziwiłowicz. Jedno słowo najlepiej pasuje do definicji tej roli Stuhra: zgrywa. Zgrywa jako trwająca non stop estradowa szarża. Stuhr dostaje oklaski na kredyt już na pierwsze wejście: dla publiczności nie jest Papkinem, ale Stuhrem grającym Papkina, Stuhrem, któremu zwłaszcza role filmowe narysowały oblicze współczesnego gwiazdora grającego w teatrze. Podobne kłopoty przeżywali Papkinowie lat siedemdziesiątych: Wiesław Gołas (1970) i Wojciech Pszoniak (1978). Ambicja zaś Stuhra, by ich przeskoczyć, spowodowała utratę wszelkich hamulców, jakie z powodzeniem stosowali tak samo, jak i on, popularni kiedyś poprzednicy. O tym, co z tego wynikło - za tydzień.