Artykuły

Bądźmy poważni na serio

Premiera szttuki "Bądźmy poważni na serio", znanej dotąd u nas "Bratem marno­trawnym" przebiegała tradycyjnie - jak w prawdziwym, mieszczań­skim teatrze. Nie powiem, że tak samo jak sto lat temu w Anglii, albowiem w Krakowie na widow­ni ładne kobiety specjalnie nie lśniły klejnotami, a panowie nie wspierali się na wysokich laskach o gałkach z kości słoniowej; nie mieli też w butonierkach bukieci­ków konwalii, ponieważ nie każ­dy posiadał butonierkę. Poza tym na londyńskiej prapremierze za kulisami bawił autor - Oskar Wilde. Z bogatego opisu jego stroju przekazuję drobne szczegó­ły: na palcu pierścień z zielonym skarabeuszem, duży pęk brelo­ków na czarnej morowej wstąż­ce zwisający z białej kamizelki i oczywiście identyfikator mę­skiej części widowni - bukiecik konwalii. Ech, niegdyś te wie­czory w teatrze miewały styl! Niestety przed naszą publiczno­ścią nie stanął nikt, kto udatnie reprezentowałby autora - nawet reżyser, toteż nie wiemy czy czaił się w kulisie oraz jaki typ mody reprezentował, teksaski, chanelowski...? Wiemy tylko, że jest rodakiem Wilde'a i nazywa się Kevin Anthony Hayes.

Państwo Skarżyńscy namalowa­li na płótnie trzy ściany salonu z klasycznymi drzwiami pośrodku. Dekoracje nie udawały solidnych, nic to więc, iż od czasu do czasu chybotały niczym trzcina na wie­trze. Ostatnio nasze teatry opanowała istna epidemia takich pod­skakujących dekoracji. Na pre­mierze "Rigoletta" wysmukla kolumna produkcji prof. Zina omal nie powaliła tenora w trakcie peł­nienia scenicznych obowiązków. Wiem, że nieładnie wypominać takie detale, zwłaszcza, że diabeł na scenie nie śpi i jak sobie upatrzy jakieś przedstawienie - harcuje aż miło! W Teatrze Ka­meralnym na szczęście zanadto nie harcował, dobrotliwie zdając się w tej materii na ludzi... A oto skrócona lista: Edward Lubaszenko - John Worthing: opraco­wał dla siebie wcielenie doszczę­tnie zramolałego epuzera; toczy po widzach bezmyślnym, gapowa­tym wzrokiem i w intymnych sy­tuacjach bezradnie tarmosi spod­nie. Zygmunt Józefczak - Angernon Moncrieff: dla kontrastu po­stanowił zagrać króla życia (co nie rozmija się z intencjami sztu­ki) i dotąd "bamburuje" sobie wesoło, dyskretnie demonstrując temperament ogiera - dokąd pań­stwo Skarżyńscy nie spłatają mu okrutnego figla: ubiorą jak do konfirmacji - w kremowe ubran­ko z upiększeniami w kolorze zło­cistym... Od tego momentu prze­pada lowelas, a pojawia się lowelasek! Za dużo piszę o strojach, ale jak się z tego tematu otrząsnąć w obliczu legendy Wilde'a - najbardziej znienawidzonego i uwielbianego osobnika w dziewięt­nastowiecznej Anglii; wyroczni w sprawach mody i aferzysty w sprawach seksu, który jak nikt inny umiał smakować życie i naj­mniejszym drobiazgom nadawać wyższy sens? Gdy przeczytałam, że ten dandys nad dandysami skłonił swojego kucharza by kurczęta na tydzień przed zarżnię­ciem karmiono migdałami i so­kiem z granatów - dla wykwintniejszego smaku - zrozumiałam zaciekłe oburzenie pewnego pana na widok koloru cieczy poda­wanej na scenie, a jego zdaniem nie mającej nic wspólnego z angielską Cherry. Przez pamięć człowieka, który bekasy jadał tylko pirenejskie, a przepiórki z okolic Florencji, do protestu przyłączam się.

Wracając do aktorów: Ewie Ciepieli przyszło w kwiecie wieku i rozkwicie urody za­grać ciotkę - Lady Bracknell i robiła to z takim żarem, jakby ro­le straszliwych matron należały do jej ukochanego repertuaru. Równie ostro i zdecydowanie po­czynały sobie Magda Jarosz z ro­lą Gwendoliny i Dorota Segda z rozkosznym bobasem - Cecylką.

W ogóle aktorki grały śmiało, na granicy ryzyka przerysowania ról, a inwencją w pomysłach na kary­katuralne pogrubienie postaci, ja­ko żywo przypominały Hankę Po­lony w "Lekcji" Ionesco.

Czas na podsumowanie: owego wieczoru kulturalna śmietanka Krakowa dość dobrze bawiło się na zagranej, z lekkim dystansem, sztuce "Bądźmy poważni na se­rio". A dostawszy się w szpony rozrywki - beztrosko zapomina­ła, że w zestawieniu z legendą Wilde'a - to sceniczne dziełko bardziej przypomina komiśniaka, niż finezyjną, skrzącą się dowci­pem komedię. Ale sen mara... Niech przepadnie geniusz wdzięku wiktoriańskiej epoki, po cóż nam subtelne klimaty staroświecczyzny... Ważne, że były brawa przy otwartej kurtynie - czego wy­magać więcej?

Jedna rzecz tylko zastanawia: miny aktorów w czasie końco­wych ukłonów - niby uśmiech­nięte, a pod spodem niepewne. Dziwne. Czyżby gnębił ich za­światowy obrazek? - Oskar Wil­de, odbywszy rutynowy czyściec, siedzi sobie rozparty po prawicy Pana Boga i sącząc leniwie bur­sztynowego w barwie szampana Porrier-Jaunet i Daganet 1880, uważnie obserwuje pewien punkcik na Ziemi, po czym krzywiąc się, mamrocze: a fe!?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji